Strona G��wna
Szukaj:   
abc     o nas     login
Wzmocnij POWER - wyjd¼ na rower
z powrotem strona główna do góry
artykuł Artura Orych do "Punktu Widzenia" gazety PWSBIA

RWM Bis - czyli extrema na dwóch kółkach


Maj to okres długoweekendowych wyjazdów. Pierwszy - zwykle dłuższy - odbywa się na początku miesiąca w okresie, kiedy pierwszy i trzeci maja pozwalają na nawet tygodniowe przerwy w naszych obowiązkach, drugi na przełomie maja i czerwca. Wykorzystując Święto Bożego Ciała i jeden dzieñ urlopu możemy spokojnie udać się na czterodniowy wypoczynek. Właśnie stąd wziął się tajemniczy skrót w tytule. RWM to nic innego jak Rowerowy Wyjazd Majowy, a Bis ... no to już chyba jest jasne.

Pomiędzy 30 maja a 2 czerwca kilkoro zapaleñców (między innymi ja) postanowiło zorganizować sobie maleñki relaks w postaci extremalnej, rowerowej czterodniówki w górach. Postanowiliśmy rozpocząć od krótkiego rekonesansu polskich górek, nadających się do uprawiania turystyki rowerowej. Nasza przygoda rozpoczęła się w Nowym Targu, który przywitał nas aurą niezbyt zachęcającą do podróży, a podróży na rowerach w szczególności. Niemiłosiernie lało, temperatura pozostawiała wiele do życzenia, a na domiar złego chmury pełznące po niebie nie zapowiadały poprawy pogody przez najbliższy miesiąc. Rzeczywiście, do koñca wyprawy wskazania barometru w naszym GPS nie plasowały się nawet w strefie stanów średnich, co wiązało się z częstymi opadami. Fakt ten był bolesny szczególnie dla mnie, bo o ile nie przeszkadza mi przeciwdeszczowa kurtka, to długie spodnie, nawet te stworzone z myślą o rowerzystach są niewygodne i krępują ruchy.

Po godzinie deszcz przestał padać (chwilowo) i choć temperatura nie podniosła się, ruszyliśmy dalej. Naprawdę było na co popatrzeć, tym bardziej, że byliśmy podtruci jeszcze warszawskimi spalinami i otumanieni widokiem betonowych osiedli. Widoki były przepiękne i takie pozostały do samiuteñkiego koñca wyprawy. Po lewej góry, po prawej góry, a w środku my. Szaleñcy w mokrych butach, na obładowanych rowerach, ale z wielkim zapałem i świeżym zapasem sił.

Odpoczynek na moście

Wrażenie psuło jedynie podłoże, po którym się poruszaliśmy. Widok czarnego asfaltu niespecjalnie harmonizował z resztą krajobrazu i dlatego czym prędzej zjechaliśmy w boczną drogę, która szybko zmieniła się w stromy podjazd, a następnie w kamienisty, górski szlak. Nareszcie idea naszej wyprawy - extremum na rowerach - mogła być zrealizowana. Rozpoczęły się wspinaczki, karkołomne zjazdy po kamienistych, porytych błotem zboczach. Był to dla nas swoisty test. Sprawdzian wytrzymałości fizycznej i co ważniejsze psychicznej (dalsze etapy miały pokazać, że takich testów będzie jeszcze kilka). Generalna próba sprzętu, którego mieliśmy ze sobą sporo, bo poza rowerami taszczyliśmy jeszcze sakwy wypełnione odzieżą, sprzętem kuchennym, jedzeniem i miniwarsztatem rowerowym, pozwalającym w razie awarii dokonywać drobnych napraw. Na naszych garbach dźwigaliśmy też namioty, bo kto w takim terenie i o tej porze roku nocowałby w schroniskach? Suma sumarum, egzamin wypadł zadowalająco i po kilku godzinach wylądowaliśmy w malowniczo położonej miejscowości Huba. Pierwsza napotkana i chyba jedyna w okolicy restauracja stała się naszą stołówką i suszarnią, a jej podwórze - serwisem rowerowym, bowiem hamulce naszych rowerów, chociaż wysokiej jakości wymagały co najmniej regulacji, a w skrajnym wypadku (w moim rowerze) wymiany klocków.

Uważnie obserwowani przez pozostałych gości restauracji i jej personel opychaliśmy się plackami ziemniaczanymi, pierogami, frytkami oraz potrawami regionalnymi, których nazw nie byłem niestety w stanie zapamiętać.

Czas był najwyższy ruszać dalej, bo jeszcze tego samego dnia mieliśmy przekroczyć granicę Polsko-Słowacką. Oglądając niemalże w locie "Grający Pomnik" autorstwa Władysława Hasiora (piszę w cudzysłowie, bo autor, w fazie projektowej pomylił się chyba w obliczeniach i pomnik zamiast - jak to było w założeniu - grać pod wpływem wiatru, spełnia rolę wątpliwej ozdoby przepięknej skądinąd okolicy) oraz ruiny zamków w Czorsztynie i Niedzicy. Ponieważ droga była łatwa, więcej zjazdów i to takich podnoszących poziom adrenaliny, do przejścia w Łysej nad Dunajcom dotarliśmy jeszcze przed zmierzchem.

Prawdopodobnie pogoda oraz stosunkowo późna pora sprawiły, że przejechaliśmy przez granicę niemal bez zatrzymywania. W kantorze, tuż za przejściem, zamieniliśmy nasze cenne złotówki na równie cenne słowackie korony, w sklepie uzupełniliśmy prowiant i zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na nocleg. Wybór padł na flisacką przystañ, tuż nad brzegiem Dunajca.

Drugi dzieñ wyprawy rozpoczął się oczywiście od porannej krzątaniny związanej ze śniadaniem i zwinięciem obozowiska. Poszło na tyle sprawnie, że o godzinie 10.00 byliśmy już w drodze do Czerwonego Klasztoru, dawnej siedziby Kartuzow. (Ponieważ łamy naszej gazety są nieco ograniczone, zmuszony jestem odesłać wszystkich zainteresowanych historią Klasztoru na stronę internetową http://www.info.zakopane.pl/dane/slowacja/czerwony.htm, oraz do innych źródeł; miejsce jest naprawdę godne uwagi turystów i historyków ze względu na chociażby położenie Klasztoru i jego architekturę, a także burzliwe losy mieszkañców).

Dunajec

No ale bramy klasztoru już za nami, a przed nami... jazda cudownym szlakiem, wzdłuż wijącego się Dunajca. To co przeżyłem i zobaczyłem na stosunkowo krótkiej, bo tylko kilku kilometrowej trasie długo pozostawi we mnie miłe wspomnienia. Tym bardziej, że miałem okazję "złazić" tę okolicę na jednej z poprzednich wypraw. Po Polskiej stronie i na nogach. Trzy Korony (982 m n.p.m.), Sokolica ( 747 m n.p.m.), i inne mniej znane mi szczyty Pienin, oglądane ze słowackiej strony wyglądają po prostu przepięknie. Nasuwa mi się tu pewien oklepany ale jakże słuszny frazes: Tego się nie da opisać ... Podejrzewam, ze gdyby nie napięty plan wycieczki, pokręcilibyśmy się tam dużo dłużej.

A tak? No cóż. Górskie drogi nie należą do najłatwiejszych, w związku z czym ruszyliśmy w dalszą trasę, która z Lesnicy poprowadziła nas stromym podjazdem (12° przez 4 km - to dużo dla naszych ciężkich rowerów) i równie stromym, barrrrrdzo szybkim zjazdem do miejscowości Velky Lipnik. Krótka przerwa na ciepły posiłek i w trasę, szlakami turystycznymi i drogami - na szczęście dla nas - nie przejezdnymi dla "blaszaków". Przez szczyt Gruñ (1039 m n.p.m.) dotarliśmy do Podolinca, małej, cichej miejscowości, położonej wśród gór i pastwisk. Tu znowu zjazd na znienawidzony przez wszystkich rowersowiczów (TO NIE POMYŁKA) asfalt i ... prosta droga do knajpy "U Franka" w Starej Lubownej.

Obfity obiad spożywany pod obstrzałem ciekawych spojrzeñ Słowaków, nie wpłynął zbyt pozytywnie na nasze nastawienie do dalszej jazdy. Przeciągaliśmy moment odjazdu i pod byle pretekstem odwlekaliśmy go, aż wreszcie ruszyliśmy. Był to ostatni etap Dnia Drugiego, bowiem nocleg zaplanowaliśmy w okolicach miejscowości Cwirc. I tak też się stało. Po około trzy godzinnej jeździe rozbiliśmy obozowisko nad strumieniem, tuż obok wyglądającej na opuszczoną chatki. Potem już tylko kolacja i zasłużony wypoczynek.

Ktoś może stwierdzić: przecież oni nic innego nie robili tylko jedli! To prawda. W czasie takich wypraw organizm ludzki wydatkuje energię w bardzo szybkim tempie i regularne posiłki, najlepiej niezbyt obfite ale stosunkowo częste, są stałym elementem rowerowych eskapad. Zwłaszcza w takim terenie, jak góry, gdzie spala się o wiele więcej kalorii niż podczas zwykłej jazdy. Dlatego podczas każdego postoju należy uzupełniać braki, oczywiście bez zbędnego, utrudniającego jazdę obżarstwa. Niech to będzie przygotowana wcześniej kanapka, koniecznie z wędliną, pomidorem, ogórkiem, poparta kubkiem jogurtu czy kefiru. Albo kawałek kiełbasy lub chociażby czekoladowy baton.

Dzieñ Trzeci. Niespodzianka. A raczej dwie, bo po pierwsze chatka okazała się własnością okolicznych drwali, których krzątanina i przygotowania do pracy obudziły nas około godziny 8.00, a po drugie dobiegła do nas głośna muzyka. Na tyle głośna, żeby zerwać na równe nogi nawet umęczonego rowerzystę. Nie musieliśmy długo zastanawiać się, skąd dochodzą skoczne słowackie melodie. W przepięknym tym kraju, w każdym mieście, miasteczku i wsi przez które przejeżdżaliśmy, na specjalnie do tego celu postawionych słupach wiszą megafony połączone w sieci radiowęzłowej. We wszystkie święta i dni wolne od pracy lokalna władza budzi lud muzyką, a następnie puszcza w eter swoje komunikaty, ogłoszenia, etc. Fajne, nie?! Ciekawe, czy to tylko pozostałość z "dawnych czasów" , czy... Fakt faktem. Budzi skutecznie. Nas też.

Na szczycie Mincola

Tak więc po pobudce i szybkim śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Zasadniczo ten i ostatni dzieñ wyprawy nie różniły się niczym znaczącym. Oczywiście poza nieustannie zmieniającym się wokół nas widokiem. Na uwagę zasługiwać może nasza wspinacza na szczyt Mincol. Grupa podzieliła się, dwoje z nas zrezygnowało z przedzierania się przez chaszcze pokrywające szczyt i udało się prostą drogą przez Livovską Hutę do umówionego wcześniej miejsca w miejscowości Livov, a pozostali udali się w dalszą drogę szlakiem. Spotkaliśmy się po dwóch godzinach. W tym czasie ci, którzy poszli na łatwiznę (jednym z nich byłem ja), solidnie wypoczęli, najedli się i przespali. Takie sytuacje zdarzają się dosyć często i jest to zupełnie normalne, zwłaszcza gdy "zawodnicy" mają inne upodobania i różne przygotowanie kondycyjne. Trzeba tu wspomnieć o konieczności posiadania odpowiedniej ilości kompletów map (zwykle korzystamy z map w skali 1:100 000). Bez tego byłoby niemożliwością rozdzielenie się grupy i właśnie wtedy mogłoby dojść do "tarć". Dość, że znaleźliśmy się bez problemu i dalszą drogę pokonywaliśmy znowu we czworo. Druga taka sytuacja miała miejsce już po przekroczeniu pieszego przejścia granicznego, nieopodal rezerwatu Pod Beskydom. Spieszyliśmy się na pociąg, który miał zawieźć nas z Jasła do Warszawy i część ekipy chciała przed odjazdem zjeść ciepły posiłek.

Podsumowując: turystyka rowerowa, niezależnie od tego czy uprawiana w kraju, czy za granicą, czy z bagażami, czy "na puste rowery" jest bardzo atrakcyjną formą wykorzystania wolnego czasu. Tak jak każda forma turystyki wymaga od nas, zapaleñców pewnego nakładu sił i środków ale przede wszystkim - i to podkreślać będę z maniakalnym uporem - powodzenie takich wypraw zależy w głównej mierze od nastawienia.

Bo naprawdę trzeba zadać sobie podstawowe pytanie: Czy ja to lubię? Wszystkim, którzy mają wątpliwości przytoczę słowa człowieka, dzięki któremu zacząłem jeździć. W koñcu przyjemność czerpiemy z jazdy rowerem.

Z rowerowego siodła A/B/O

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikowanie tylko na zasadach
określionych przez redakcję Koła Roweru >>zobacz.
strona główna |  index

0.02478 sek.  optima cennik