Strona G��wna
Szukaj:   
abc     o nas     login
Wzmocnij POWER - wyjd¼ na rower
z powrotem strona główna do góry

Jesienny Wyjazd Rowerowy 2006 - Bieszczady



Trochę ponad dwieście kilometrów, dwie gumy, rozpruta opona, zerwany łañcuch, starte klocki i pęknięta szprycha. Oto bilans Czwartego Jesiennego Wyjazdu Rowerowego, który odbył się tam, gdzie słowa Jesienny i Rowerowy pasują do siebie najlepiej – w Bieszczadach.



Jakoś tak mało jest ostatnio czasu na takie zwykłe międzyludzkie kontakty, żeby sobie usiąść i pogadać, więc to 12 godzin w pociągu towarzysko było bardzo miłe. Trochę gadaliśmy, trochę spaliśmy i wcale się nie dłużyło. Śniadanie zjedliśmy w przedziale i już w okolicach dziewiątej wyjechaliśmy serpentynami z Zagórza w kierunku Leska, żeby po pierwsze wdrapać sie na Leski Kamieñ a po drugie pojechać dalej. Wdrapaliśmy się więc, porozglądaliśmy na jesieñ dookoła i pojechaliśmy dalej. Za Uhercami asfalt stał się nieco mniej skondensowany, minęliśmy położone wśród kolorowych pagórków Jezioro Myczkowskie i przeskoczyliśmy Przełęcz Przysłup. Podjazd był niewielki, akurat na miarę naszych ściśniętych z głodu żołądków. Na szczęście tuż za Teleśnicą Oszwarową był sklep z wiatą i ławeczkami – dobre miejsce na przegryzkę.


Jeśli chodzi o przejazd z Daszówki do Czarnej to w zależności od mapy były 3 warianty. Jedna mapa mówiła że są dwie dobre drogi do wyboru, druga że może jakoś się uda a trzecia że nie wiadomo, bo ktoś poziomice i drogi pooznaczał tym samym kolorem. Jedno było pewne trzeba wjechać na górę a potem z niej zjechać. Więc szukaliśmy najpierw tego miejsca gdzie by ten wjazd rozpocząć, ale tam gdzie miał być początek było pole z krowami. W koñcu Andrzej wypatrzył drogę do zrywki drewna, co nie wróżyło najlepiej jak się okazało z wjechaniem nie było tak źle, chociaż trzeba było się trochę pchać. Gdzieś po pół godzinie podpychanio-podjeżdżania byliśmy na grzbiecie i z miłej łączki podziwialiśmy panoramę Gór Sanocko Turczañskich i pasma Żuków. Ze zjazdem wyszło w sumie też nie najgorzej, bo chociaż zjechaliśmy nie tam gdzie trzeba, to generalnie w kierunku geograficznie słusznym no i zjazd był bardzo malowniczy a pod koniec też należycie błotnisty (JWR bez błota się nie liczy). Przekraczaliśmy kilkanaście razy jakiś strumieñ i kilkadziesiąt razy błotne kąpieliska. Tu muszę wspomnieć o niesłychanej odwadze Szlachcica, który nie bacząc na straty własne wjeżdżał pełnym pędem w najgłębsze strumienie i najbardziej błotniste dziury i nawet o dziwo czasem udawało mu sie przejechać miejsca wyglądające z pozoru na nie-do-przejechania (gdzieś tam po drodze wprawdzie zwykle odpadała mu sakwa, ale zawsze dawało się ją wyłowić). Tak więc parliśmy w kierunku południowym-ciut-za-bardzo-zachodnim aż spotkany na koñcu pastuch uświadomił nas że jesteśmy nie tu gdzie chcieliśmy przy okazji pytając, czy boimy się misia, bo tu niedźwiedzica z małymi chodzi. Ale my się nie baliśmy.

Zjechaliśmy więc do Chrewtu zamiast do Czarnej, no prawie zjechaliśmy bo świsnęło, huknęło i przez trzycentymetrową dziurę w oponie Andrzeja wyszły wnętrzności – kawałki poszarpanej dętki. Więc mieliśmy pół godziny niezaplanowanego postoju bo oponę trzeba było szyć i oczywiście zamienić przód z tyłem bo taka szyta opona to juz nie to samo.

Powoli słoñce chyliło się ku zachodowi i zjechaliśmy w koñcu do wsi gdzie był sklep z kolejką na pół godziny więc bez sensu, bo to było by ostatnie pół godziny słoñca. W prawdzie ci co nie byli spakowani zgodnie z zaleceniami chcieli by zapewne sobie postać, ale cóż, pojechaliśmy dalej a i tak nam bez tego stania słoñca zabrakło i ostatnie 40 minut jechaliśmy po wertepach w ciemności. Rozbiliśmy sie na poboczu drogi jakieś 5 kilometrów od Lutowisk, przy jakiejś chatynce opuszczonej, która jednak miała znaczenie strategiczne, bo wkrótce przyjechała kontrola miejscowych. Jak się jednak okazało że nie jesteśmy złodziejami co tą chatkę zwykli okradać, nie mieli nic przeciwko naszemu biwakowi. Noc była bardzo gwiaździsta i trochę chłodna. W wilgotnych (po licznych błotnisto wodnych przeprawach) skarpetach marzły nam stopy, tym bardziej że nie było ogniska, ale potem w śpiworach jakoś się to wyrównało i spało się ciepło.


Wstaliśmy o szóstej bo piąta trzydzieści wydawała się niektórym zbyt ekstremalna i o to pół godziny było wieczorem pół godziny dyskusji że nie ma sensu wstawać jak jest ciemno chociaż wszyscy mieli super latarki ultranowoczesne, najlepsze i najdroższe więc mogliby sobie poświecić. Wyjechaliśmy ciut prze ósmą. Pierwszym naszym był sklep w Lutowiskach, gdzie mieliśmy zakupić krewetki, świeże lub mrożone, jednak nie było już żadnych, może na niedzielę ludzie wykupili czy co....Poprzestaliśmy więc na innych zakupach i tak według mnie cud że udało się kupić mięso z którego wieczorem Radek....,tak warto było zrobić te zakupy, ale o tym później.

Pod cerkwią w Smolniku akurat gromadzili się ludzie bo o 9:30 miała być msza, można było więc do środka zajrzeć. Skręciliśmy wkrótce na Dwerniczek żeby dalej doliną Sanu jechać i jechać prawie aż do Soliny. Zabeł miał tam po drodze jakieś znajomości więc wpadł do znajomej gospodyni na ciasto i tylko lukier mu na wąsach został, i chociaż zaklinał się że to nie prawda to my już swoje wiedzieliśmy.

Drugie śniadanie wypadło na punkcie widokowym w Krywym - są takie ławeczki z super widokiem na Połoninę Wetliñską. Akurat słoñce trochę przeszkadzało w patrzeniu ale i tak było ładnie. Pojedliśmy sobie prowadząc niezdrową dyskusję o zdrowym jedzeniu. Zaraz po tym drugim śniadaniu Radek rozpoczął przygotowywanie kolacji ... posypał mięso przyprawami i ... schował do sakwy, żeby nabrało aromatu.

Wkrótce wyruszyliśmy w dalszą drogę, która z każdym kilometrem stawała się coraz piękniejsza i bardziej jesienna. Dolina Sanu, niedostępna dla samochodów, dla pieszych raczej mało atrakcyjna (bo daleko i trzeba iść po drodze) jest wręcz idealna dla rowerzystów. Jechaliśmy w dół rzeki co nie oznaczało jednak jazdy w dół... Zjazdy i podjazdy wśród kolorowych zboczy i rzecznych zakoli Sanu były bardzo malownicze i w typowym klimacie bieszczadzkiego koñca świata.

Z Doliny Sanu przez Przełęcz Szczycisko przedostaliśmy się do Doliny Wetliny a z tamtąd znowu przez kolejny koniec świata do Sinych Wirów i .... no właśnie, w Terce okazało się że to jednak nie tędy, tak to moja wina. Mimo że moje sumienie (Andrzej) krzyczało że absolutnie nie w prawo, to jednak niewystarczająco głośno i przejechaliśmy dodatkowe 15 kilometrów zanim wróciliśmy tam, gdzie należało skręcić jednak w lewo.. Na nocleg dotarliśmy tuż przed zmrokiem. Rozbiliśmy sie w Cisnej na legalnym polu biwakowym bo zależało nam na możliwości ogniska. Bynajmniej nie po to żeby sobie nogi ogrzewać ale chodziło o gotowanie. Mimo notorycznego braku krewetek we wszystkich bieszczadzkich sklepach Radek podjął jednak wyzwanie i postanowił ugotować coś z mięsa. To coś nazwaliśmy roboczo "Marzenie Szlachcica" (no bo kto jest ciągle głodny, kto....). Tym razem to wszyscy byliśmy głodni, tym bardziej że gotowanie chwile zajęło – rozpalanie ogniska, przygotowanie żaru – wszystko musiało być jak należy. Ze swoich niepozornie małych sakw Radek wyciągnął kocioł i wielki aluminiowy wok, buchnął ogniem, smażył, pitrasił, podsmażał, opiekał, dusił i gotował.... Wołowina po seczuañsku i wieprzowina-bez-nazwy były wyśmienite.

Ostatniego dnia wstaliśmy o 5.30 i tym razem nikt nie protestował, bo wieczorem z Zagórza odjeżdżał pociąg i trzeba było zdążyć. Andrzej zaraz złapał gumę i akurat ta dodatkowa – zapasowa chwila się przydała. Dzieñ nie był tak słoneczny jak dwa poprzednie, co nie znaczy że nie był piękniejszy. Na niebie dużo się działo. Czy może być cos piękniejszego niż jesienne kolory wydobyte plamą słoñca na tle groźnego, ciemnego nieba?

Na przełęcz Żebrak podjeżdżaliśmy ponad 30 minut, nie za stromo, przyjemnie do góry. Wjechanie na ta słynną bieszczadzką przełęcz było kolejny kamieniem milowym wyjazdu, ale ostatnie metry zostawiliśmy na potem, na kiedy-indziej bo tuż pod przełęczą był rozjazd i tam skręciliśmy do Mikowa. Droga na zjeździe poobkładana była po obu stronach szczapami drewna niczym domki na zimę. Z Mikowa do Duszatyna i dalej do Rzepedzi w zależności od mapy jest droga jako taka albo wcale nie ma ale tak na prawdę jest całkiem dobra i fajna, bo brody na Osławie nie maja mostów i nawet Radek się wywrócił do wody, co zostało uwiecznione na kamerze. Film kręciliśmy prawie cały czas a to z bagażnika a to z sakwy a to z zabłowej ręki. Tak więc jechaliśmy tym jakże pięknym przełomem Osławy przez Duszatyn, i do Rzepedzi, gdzie odbiliśmy do cerkwi w Turzañsku. Akurat wymieniali dach ze starego-zardzewiałego na nowy-błyszczący. Za cerkwią było jeszcze trochę do góry i tam Zabeł urwał łañcuch za co powinien dostać medal bo po pierwsze łañcuch był nowiusieñki a po drugie zerwał się nie na łączniku. Żeby było fajniej, to taki miły piesek który przyszedł się pobawić chwycił w zęby torebkę z narzędziami i chyc ... trzeba go było ganiać po polu.

Z Turzañska do Kalnicy jest na mapie droga jasna i wyraźna, ale w praktyce oznacza to bardzo malownicze błądzenie. Zjazd długim grzbietem przez kolorowy las był momentami błotnisty i jak to często bywa zakoñczył się strumieniem. W przeciwieñstwie jednak do poprzednich, ten strumieñ nie był strumieniem-do-przejścia tylko strumieniem-do-jechania-w-nim. Po prostu droga się skoñczyła i dalej było tylko kamieniste koryto, na szczęście miejscami bez wody i dało sie jakoś przechycać z kamienia na kamieñ, chociaż Zabeł nie uniknął kąpieli. Trafiliśmy idealnie do Kalnicy a z tamtąd już prawie cały czas górki do Zagórza, wprost na spotkanie powyjazdowe, które już na nas czekało w tym samym miejscu, co rok temu, tyle że teraz nie byłem sam. Znacznie milej spotykać się z kimś niż tylko ze sobą. Do Rzeszowa jechaliśmy super tramwajem szynowym z miejscem na rowery ale żeby wyszło na zero to kanar w pociągu do Warszawy miał kiepską noc i kazał nam pod Lublinem przestawić rowery bo mieli dołączyć wagony z Kijowa. Dobrze że go olaliśmy, bo w koñcu dołączyli z drugiej strony, ale przecież o tym kierownik pociągu mógł zwyczajnie nie wiedzieć....

Udział wzięli
  • Andrzej Babicz
  • Radek Jędrzejczak
  • Piotr Piłaciñski [Piła]
  • Piotr Szlachta [Szlachcic]
  • Piotr Zabłudowski [Zabeł]
Trasa:

Sobota 2006-10-20 (ok 60 km): Zagórz - Lesko - Myczkowce - Teleśnica Oszwarowa - Daszówka - Chrewt - Polana - Lutowiska
Niedziela 2006-10-21 (ok 75 km): Lutowiska - Smolnik - Dwernik - Chmiel - Dolina Sanu - Przełęcz Szczycisko - Dolina Wetliny - Terka - Buk - Dołżyca - Cisna
Poniedziałek 2006-10-22 (ok 75 km): Cisna - Wola Michowa - Przełęcz Żebrak - Mików - Duszatyn - Rzepedź - Turzañsk - Kalnica - Zagórz

Skomentuj >>

Niezła jazda~Jurko
Fajna relacja. Wybieram się w tym roku po raz pierwszy w Bieszczady rowerkiem. Wasz opis trasy będzie dla mnie cenną wskazówką.2007-02-23 16:33
Brawo~MyHa
Sam dwa lata temu byłem w Bieszczadach, ale pieszo. Piękny teren! Zazdroszczę wam wycieczki.2007-01-16 20:32
Sprostowanie~Toni
Po wysłaniu komentarza zauważyłem ikonkę do zdjęć, sorry.2006-12-27 21:04
Bieszczady~Toni
Dzięki za relację, fajna sprawa, tylko brak filmu i trochę mało zdjęc.Byłem w Bieszczadach tego roku i dorzucę tylko, ze z Turzañska jest drug ... [dalej]2006-12-27 21:00
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikowanie tylko na zasadach
określionych przez redakcję Koła Roweru >>zobacz.
strona główna |  index

0.01602 sek.  optima cennik