Strona G��wna
Szukaj:   
abc     o nas     login
Wzmocnij POWER - wyjd¼ na rower

Montenegro 2007

Samolotem do Dubrownika

Zacznijmy więc od początku, jak dobry obyczaj nakazuje.

Celem wyprawy było zrobienie rundki - trochę po zabytkowych miastach, trochę po górach, trochę po nadmorskich kurortach, jednak z większym nastawieniem na podziwianie piękna dziewiczej przyrody niż na odwiedzanie znanych i oklepanych miejsc. A wszystko to na trasie Dubrownik-Dubrownik. Aby się dostać do Dubrownika, musieliśmy najpierw dojechać pociągiem z Warszawy do Krakowa, następnie tramwajopociągiem z Krakowa do Balic, a potem skorzystać z linii lotniczych Sky Europe. Z punktu widzenia podróżującego rowerem to całkiem przyjacielski przewoźnik, bo w zasadzie pozwala na przewiezienie roweru w całości bez rozkładania.

Wobec takiej perspektywy, wzmocnieni dobrym samopoczuciem i nadmiarem wolnego czasu, już na lotnisku wspaniałomyślnie poprzekładaliśmy pedały do wewnątrz, poskręcaliśmy kierownice i zapakowaliśmy rowery w „co kto miał”, a wszystko to z nadmiaru troski o nasze cudeńka niż z konieczności. W punkcie nadawania bagażu pożegnaliśmy wzrokiem nasze sakwy i wory podróżne, znikające w czeluściach urządzeń lotniskowych za zakrętem taśmociągu. Po rowery miał za chwilę przyjść ktoś z obsługi. Została nam jeszcze z godzina wolnego czasu, udaliśmy się więc leniwym krokiem w kierunku odprawy paszportowej, jednym słowem pełen luz. No i wtedy się zaczęło...

Z paszcz systemu nagłośnieniowego hali odlotów wydobył się bełkot, w którym rozpoznaliśmy nasze nazwiska. W jednej nanosekundzie wykalibrował nam się słuch na tyle, aby zrozumieć polecenie udania się do punktu nadawania bagażu. W drugiej nanosekundzie nasze mózgi przetworzyły informację na impulsy, każące naszym mięśniom rozpocząć działanie. Na szczęście nie zdążyliśmy jeszcze przejść przez bramkę odprawy paszportowej.

Długo by pisać, co się wtedy działo, jak się poczuliśmy i czego ostatecznie życzyliśmy obsłudze lotniska. Krótko mówiąc, z powodu niemożliwości prześwietlenia lotniskowym rentgenem naszych rowerów w całości, zmuszono nas do ich rozpakowania i rozłożenia na części pierwsze, a wszystko to w rekordowym czasie wystarczającym najwyżej na spożycie jednodaniowego posiłku. Sprężyliśmy się no i zdążyliśmy. Lot trwał godzinę z hakiem i wylądowaliśmy w Cilipi pod Dubrownikiem. Gdy wyszliśmy z samolotu, uderzyła nas fala ciepła.

Aklimatyzacja

Pojawiliśmy się w Chorwacji u schyłku lata, jednak wysokie temperatury trzymały długo i zawzięcie tak, jakby czekały na nasze przybycie. Kilka dni wcześniej w Czarnogórze zanotowano rekordowe upały, sięgające 44 stopnie Celsjusza, nieopodal w Grecji szalały pożary, a parę tygodni przed naszym przylotem, również z powodu pożaru, sparaliżowane było „nasze” lotnisko w Cilipi. Ta garść informacji wprawiła nas w histeryczno-euforyczno-bojowy nastrój i ruszyliśmy z kopyta przed siebie... ku przygodzie.

Cyprysy... cyprysy robią wrażenie, zwłaszcza dla kogoś, kto ich nigdy wcześniej nie widział. Ich strzeliste, stożkowate kształty przypominają megakolce, które jakiś podziemny stwór powbijał w przypływie szału w sufit swojej nory, a ich końcówki przebiły ziemię i wyszły na zewnątrz. Spoglądanie z dołu na ich czubki daje wyobrażenie jak odbiera krajobraz mrówka, spacerująca po kaktusie. Z nieba lał się żar, a my zbliżaliśmy się do Dubrownika, o którym słyszało się kilkanaście lat wcześniej głównie z relacji wojennych.

Trud jazdy w patelnianym gorącu wynagradzał nam powalający widok Morza Adriatyckiego, rozścielającego się sto metrów poniżej. Ciała pozostawiliśmy na rowerach, aby jechały dalej, a duchem kąpaliśmy się w turkusowej wodzie. Po jakimś czasie powróciliśmy do ciał, które w tym czasie dojechały już do Dubrownika.

Za dnia Dubrownik obejrzeliśmy z wysokości siodełka rowerowego, po czym udaliśmy się w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, aby rozbić obóz. Trafiliśmy na kamping Solitudo, położony kilka kilometrów za miastem. Znaleźliśmy tam wszystkie wygody, rozbiliśmy namioty i przysiedliśmy „na chwilę”, aby odpocząć. Po dobrej godzinie chrapania, które obudziłoby górskiego trolla (lecz nie nas), wstaliśmy już zaaklimatyzowani i ruszyliśmy na pusto, bez sakw zdobywać starówkę Dubrownika.

Dubrownik – Perła Adriatyku

Starówka Dubrownika widnieje na liście dziedzictwa kulturowego UNESCO. Miasto zostało założone przez Rzymian w VII w. n. e., do XIII w. przebywało w granicach cesarstwa rzymskiego i Bizancjum, w 2007 roku zostało zdobyte przez Kołoroweru.

Wieczorem, gdy ochłodziło się już do 30-25 stopni, poczuliśmy się całkiem zaaklimatyzowani. Po dojechaniu do murów starówki zaparkowaliśmy rowery i poszliśmy dalej pieszo, do czego zmusiły nas liczne schody, wąskie uliczki, a w nich spore tłumy.

Grube masywne mury wokół starówki z licznymi basztami i wieżami, zachowanymi w doskonałym stanie, okalają i ściskają zawartość jakby za mocno, do tego stopnia, że uliczki są za wąskie, a stoły licznych restauracji wyciskane są z nich na zewnątrz, stojąc dosłownie wśród spacerujących mieszczan i turystów.

Jedynie na głównej ulicy Stradun, zwanej też Placa, udało się złapać trochę oddechu i poluzować brzuchy na tyle, aby wepchnąć w nie przepyszne lody, które na długo pozostały nam w pamięci. Pokręciliśmy się jeszcze trochę po tych wąskich uliczkach, po czym wróciliśmy do Solitudo, gdzie pod wpływem emocji „dnia pierwszego” i ogólnego zmęczenia zasnęliśmy kamiennym snem.

W drogę!

Rankiem o świcie obudziło nas trzeszczenie wyrastających w okolicy cyprysów. Spakowaliśmy się migiem i ruszyliśmy Jadrańską Magistralą wzdłuż wybrzeża na północny-zachód w kierunku Mostaru. Porównując pętlę, jaką mieliśmy przebyć w czasie całej wyprawy do tarczy zegara, startowaliśmy na godzinie 8-mej i poruszaliśmy się zgodnie z ruchem wskazówek.

Tego dnia z ciekawostek geograficznych dane nam było podziwiać chorwacką część dalmatyńskiego wybrzeża z wapiennymi skałami po prawej i krystalicznie czysta wodą Adriatyku po lewej stronie. I choć powietrze wydawało się przejrzyste, to chwilami trudno było dostrzec na horyzoncie granicę między wodą a niebem. Jedno i drugie w podobnym błękitnym kolorze mogłoby zmylić samego Neptuna, który, pluskając się, niechcący i bezwiednie przekroczyłby granicę wody i nieba, a zauważywszy pod nogami ptaki zamiast ryb musiałby szybko dać nura z powrotem do wody, gdzie ochłodziłby zarumienione ze wstydu policzki.

No, ale jeśli jemu teoretycznie mogłoby się to przytrafić, to należy wybaczyć majaki objuczonemu rowerzyście, który oprócz wysiłku (oczywiście że rozkoszy:)) rozważań, wywołanych mijanymi krajobrazami, musi jeszcze walczyć ze zwykłym fizycznym trudem pokonywania w upale wzniesień. Gdy słonko przygrzało mocniej, wypatrzyliśmy uroczą zatoczkę i sami daliśmy nura między jeżowce, przyczajone na skalistym dnie.

Zgodnie z sugestiami Zabła pląsaliśmy w butach, aby nie wpaść bosą piętą na któregoś, albowiem te bezkręgowe szkarłupnie, zamieszkujące strefy denne wód słonych, rażą jadem w srogiej zemście każdego, kto okaże im brak szacunku depcząc po głowie. Wszystkim nam się ta sympatyczna zatoczka spodobała, a najbardziej Zabłowi, który zostawił gdzieś na dnie, wśród jeżowców obrączkę ślubną – nówkę sztukę w nadziei, że jeszcze tam kiedyś powróci.... Jego optymizmu nie podzielała Dorota, która ledwie przed tygodniem uczyniła Zabła swoim mężem.

Ciekawostką administracyjną na dalszej trasie był wąski dostęp Bośni i Hercegowiny do morza w okolicy kurortu Neum, przez który musieliśmy w ciągu paru chwil przekroczyć dwukrotnie granice: chorwacko-bośniacką i bośniacko-chorwacką.

Pod wieczór, zawierzywszy znakowi informującemu o kampingu Duba, zjechaliśmy z Jadrańskiej Magistrali nad sam brzeg morza, udało się, znak nie kłamał. Napotkaliśmy tam ciekawostkę techniczną w postaci prostego poziomego ponad stumetrowego tunelu o eliptycznym przekroju i wysokości kilkunastu metrów, wydrążonego w skalistej ścianie, schodzącej do wody. Wejście do tunelu, podobnie jak i jego wnętrze, było obłożone eleganckim żelbetonem, a dno znajdowało się kilka metrów pod poziomem morza. Jak później zeznał właściciel kampingu Duba, była to pozostałość po czasach Jugosławii i najpewniej służyła do ukrywania okrętów przed wścibskimi obiektywami szpiegowskich samolotów.

Rankiem zamieniliśmy jeszcze parę słów z jedynym sąsiadem na kampingu, który okazał się być Polakiem ze Śląska, wędrującym po świecie z rodziną w dziwnej, przedpotopowej furgonetce produkcji radzieckiej. Pożegnaliśmy się z Panem Samochodzikiem i... nastąpiło rozbicie naszej drużyny. W skrócie, na skutek nieporozumienia, odłączył od nas Sławek i ruszył prosto do Mostaru, a my z Dorotą i Zabłem za nim, ale najpierw, po przekroczeniu granicy z Bośnią i Hercegowiną w Metković’u, na Górę Objawień.

Cudowne Medjugorje

Jako że po drodze do Mostaru, na który się generalnie kierowaliśmy, położona jest osławiona wśród katolickiej części świata Góra Objawień, to nie sposób było tam nie zajechać.

Medjugorje to mała miejscowość położona w południowej części Hercegowiny, zamieszkała w całości przez Chorwatów, którzy są katolikami. W 1981 roku kilkoro młodych parafian było tam świadkami cudownego, niebiańskiego objawienia, a teraz, już dorośli, podobno nadal „widzą”.

Widzą też czasami podobno i inni pielgrzymi. Sama miejscowość niczym szczególnym się nie wyróżnia, natomiast ciekawi nieco wzgórze zwane Podbrdo, z którego na niebie widać było owe objawienia. Aby tam się dostać, trzeba się nieźle nagłowić, bo nigdzie nie widać znaków informujących. Dopiero za miastem, w polu znaleźliśmy blaszaną pogiętą tabliczkę z napisem Podbrdo, wymalowanym odręcznie pędzlem przez kogoś, kto myślał, że ma talent, a poniżej drugą z napisem w języku... koreańskim.

Jadąc w kierunku, wskazanym przez strzałkę, wahaliśmy się, czy to aby na pewno ten kierunek, bo zamiast tłumów, ciągnących do sanktuarium, widzieliśmy polną drogę, wijącą się to wśród traw, krzaków, to między winnicami, zahaczającą czasem o jakieś gospodarstwo, w którym kobiety suszyły pranie, a mężczyźni siedzieli na ganku kurząc fajkę.

Aż w końcu dotarliśmy do miejsca, gdzie zagęściło się trochę od turystów, pojawiły się stragany z pamiątkami, a tuż za nimi skaliste podejście pod górę. Dalej udaliśmy się pieszo, potykając się o wapienne kamienie, powciskane w laterytowe podłoże, od którego przybrały czerwono-brązową barwę. Wejście na górę w obcasach – nie zalecane. Na górze spoglądaliśmy ukradkiem na niebo, udając, że tego nie robimy, a co kto widział, niech pozostanie jego tajemnicą.

Po zdobyciu Medjugorje wskoczyliśmy na nasze kuce, bo to chodzenie trochę już nas zmęczyło i ruszyliśmy na Mostar.

Bośniacko – chorwacki Mostar

Przy zjeździe do Mostaru, nabierając prędkości, mijaliśmy na przemian winnice i skaliste wzgórza. Najszybciej pruła Dorota, najbardziej ryzykował Zabeł, bo nie wiedział czy łapać za kierownicę i patrzeć pod koła, czy trzymać kamerę i spoglądać w jej wyświetlacz. W końcu, gdy żal przed coraz bardziej prawdopodobną utratą nagrania (bynajmniej nie w wyniku skończenia taśmy) przewyższył poświęcenie operatora, zatrzymaliśmy się, by przymocować kamerę do torby na kierownicy.

O zmierzchu wylądowaliśmy miękko na ślicznej starówce, gdzie spotkaliśmy Sławka. Kolację zjedliśmy w chorwackiej restauracji, gdzie dania serwował wesoły kelner, a zanocowaliśmy w hostelu w czteroosobowym eleganckim klimatyzowanym pokoiku w muzułmańskiej części miasta.

Mostar, to miasto położone po obu stronach rzeki Neretwy. Część wschodnią, po jednej stronie Neretwy, zamieszkują muzułmańscy Bośniacy, zachodnią, po drugiej stronie rzeki, katoliccy Chorwaci. Gdy chcą się odwiedzić, przechodzą przez słynny, kamienny most, który jest wpisany na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO.

Miasto zostało założone w XVI w przez Turków, stąd zachowany muzułmański charakter zabudowań z licznymi meczetami, minaretami, wystającymi pięterkami haremów i ogólnym orientalnym klimatem. Na części budynków widnieją jeszcze ślady po intensywnym ostrzale z broni maszynowej w latach 1992-1994, ale przy ogólnym zapale do odbudowy, jaki widać w tym rejonie, pewnie długo to nie potrwa.

Rano czekaliśmy aż obudzi nas dźwięczny głos jakiegoś miejscowego muezzina, jednak nie doczekaliśmy się i zniecierpliwieni postanowiliśmy sami się obudzić. Zaraz potem spakowaliśmy manatki, żeby być gotowymi do dalszej trasy, ale przed wyruszeniem wyskoczyliśmy jeszcze raz na miasto, by obejrzeć je za dnia.

Rankiem Mostar wogóle nie przypomina nocnego centrum rozrywki. Jeszcze kilka godzin wcześniej muzykę było słychać po obu stronach Neretwy, a rano zastaliśmy uliczki zupełnie puste i senne. Na szczęście kawiarnie z turecką kawą i baklawą, czyli ciastkiem z orzechami, miodem, lukrem i syropem są na każdym rogu. Nie mogliśmy nie skorzystać z takiej okazji i zasiedliśmy w jednej z nich, na świeżym powietrzu, w porannej ciszy, z którą gaworzyła wesoło ozdobna fontanienka, ustawiona w środku kawiarnianego ogródka.

Po wyregulowaniu metabolizmu ruszyliśmy w kierunku na Blagaj – dawną stolicę Hercegowiny zwiedzić siedemnastowieczny klasztor derwiszów. Tu nastąpiło ponowne rozbicie naszej drużyny, tym razem na skutek różnicy poglądów co do wyboru drogi, jaką należy opuścić Mostar. No cóż, w trasie jak w życiu, raz z górki, raz pod górkę...

Zaczynamy się wspinać

W Blagaju było sielsko. Znikły w końcu tłumy turystów, słońce nadal paliło niemiłosiernie, na szczęście chłodził nas widok wartkiego strumienia rzeki Buny, wypływającej ze źródła z czeluści mrocznej jaskini, tuż obok klasztoru tańczących derwiszów. Derwisze tańczyli, ale w siedemnastym wieku, dzisiaj pozostał po nich tylko klasztor u podnóża skały, do którego zjeżdżają pomodlić się pobożni muzułmanie. Po zwiedzeniu klasztoru strzeliliśmy drugą już tego dnia kawę i ruszyliśmy w góry w poszukiwaniu chłodniejszych warstw atmosfery.

Po paru godzinach jazdy w ślimaczym tempie pod górę zaczęło się robić chłodniej, ale dowiadywaliśmy się o tym głównie ze wskazań termometru, jako że sami walczyliśmy z upartymi prawami fizyki, oddalając się konsekwentnie od środka kuli ziemskiej, co wykluczało odczuwanie ochłodzenia. Roślinność zaczęła się przerzedzać, zabudowania gdzieś poznikały, zrobiło się stepowo.

Drogi w terenie nie odpowiadały kreskom na mapie, poczuliśmy się nieswojo, a zwłaszcza, gdy na jedynym w okolicy krzaku ujrzeliśmy tabliczkę z napisem MINA. W efekcie krótkiej burzy mózgów, co to może oznaczać, czy to jedna mina, czy tylko tu, czy wszędzie, ale tabliczka tylko tu, bo było na czym powiesić, daliśmy za wygraną i wycofaliśmy się w poszukiwaniu bardziej przyjaznych terenów.

Jadąc tak, nagle z zadumy wyrwał nas widok babci siedzącej przy drodze. Nie wiadomo skąd się tam wzięła, bo do najbliższych zabudowań było daleko, w każdym razie postanowiliśmy uciąć sobie z nią krótką pogawędkę w nadziei, że się dowiemy jak znaleźć prawidłową drogę. Używaliśmy całej gamy słowiańskich słów, podobnie, jak i ona, całkiem nieźle nam szło, no i dowiedzieliśmy się, że to bardzo miła starsza pani, która na pewno by nam pomogła, gdybyśmy się potrafili dogadać.

Podziękowaliśmy czystą serbo-chorwaczczyzną i udaliśmy się dalej na wyczucie, zerkając co chwilę na kompas. Nie była to na szczęście ostatnia życzliwa osoba spotkana na trasie, z następnymi już było łatwiej się porozumieć. Ostatecznie wyjechaliśmy z tych stepowo-górskich bezdroży na drogę asfaltową, prowadzącą przez przełęcz Grebak (1093 m) prosto do celu, czyli do miejscowości Nevesinje, gdzie przewidywaliśmy nocleg.

Około 20 km przed Nevesinje zaczął się łagodny podjazd, który zakończył się dwukilometrowym zjazdem serpentynami do samego miasta. Temperatura spadła do 15 stopni, zrobiło się późno i ciemno. Z uwagi na fakt, że byliśmy w środku miasta, nocowanie na dziko raczej nie wchodziło w rachubę, postanowiliśmy więc zanocować w hotelu. I prawie by się udało, gdyby nie to, że było w nim akurat przyjęcie weselne, na którym wszyscy się doskonale bawili, a najlepiej kierownik hotelu.

Sądząc po nieprzytomnych oczkach uczestników i ich zachowaniu, alkohol był najlżejszą z używek, które nimi zawładnęły. Ostatecznie niezbędne informacje uzyskaliśmy od autochtonów z miejscowej speluny, gdzie spotkaliśmy się również ze Sławkiem i udało nam się namierzyć jedyne chyba w okolicy gospodarstwo agroturystyczne, gdzie zakończyliśmy długi pełen przygód dzień.

Park Narodowy Sutjeska

Na śniadanie, przygotowane osobiście przez panią domu, zjedliśmy świeże pieczywo, konfitury, naleśniki oraz kajmak, czyli tradycyjny serbski ser, bowiem przemili gospodarze byli Serbami. Kajmaku serbskiego nie należy mylić z tym, co nazywane jest kajmakiem w Polsce, czyli słodką masą zrobioną np. przez podgrzanie skondensowanego mleka. Kajmak serbski, to ser zrobiony z kożuchów mlecznych – jest biały i smakuje jak ser, a nie jak słodka, brązowa polewa na ciastku. Po pysznym tradycyjnym śniadanku porozmawialiśmy sobie trochę przy kawie z gospodarzami, spoglądając ukradkiem na „rozmówki serbochorwackie” z 1959 roku, pozachwycaliśmy się tradycyjnym wystrojem wnętrz i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Pomknęliśmy bardzo ładną drogą przez góry, łagodnie wspinającą się najpierw na przełęcz 982 m, następnie był zjazd do miejscowości Gacko. Z Gacka jechaliśmy lekkim podjazdem najpierw po zboczu, potem łagodniej wzdłuż jeziora Klinje Jezero, potem cały czas w górę do przełęczy Cemerno 1293 m. Następnie był zjazd, na końcu którego naszym oczom ukazało się coś, co zaparło dech w piersiach.

Ujrzeliśmy strzeliste gołe skały po obu stronach kanionu, którym jechaliśmy, lecz coś jakby nie pasowało w ich widoku. Ich czubki były porośnięte jodłami i świerkami o rozłożystych koronach i gołych pniach. Wyglądały z daleka jak koźlaki albo kanie. Po chwili przywykliśmy do tego niezwykłego widoku, ale pierwsze wrażenie było piorunujące. Znaleźliśmy się w samym środku Sutjeskiego Parku Narodowego. W 1943 roku 20-tysięczny otoczony oddział partyzantów J. Broz Tity stoczył tu bardzo ciężką walkę ze 117-tysięcznym niemiecko-włoskim korpusem ekspedycyjnym. Zginęło 8 tysięcy partyzantów, ale po czwartym ataku udało im się wydostać z okrążenia.

Przyrodniczą osobliwość parku stanowi pierwotna puszcza zwana Perucica, będąca rezerwatem ścisłym. Faunę reprezentują między innymi niedźwiedzie, wilki, dziki i sarny, ale my widzieliśmy tylko dwie krowy i parę kur w gospodarstwie przy wyjeździe z parku. Może to i dobrze, bo podobno głodny miś biegnie szybciej niż jedzie rowerzysta z sakwami.

Wieczorne zaloty

Pod wieczór wylądowaliśmy w miejscowości Popov Most, na pagórku porośniętym śliwkowym sadem. Tamże postanowiliśmy rozbić obóz na dziko w nadziei, że nikt nas z dołu nie dojrzy i szybko pójdziemy spać. Myliliśmy się.... Otóż w pewnym momencie usłyszeliśmy jakieś odgłosy dochodzące z dołu. Postanowiłem sprawdzić dyskretnie, kto lub co się za nimi kryje, wyjrzałem zza krzaka, ale nie doceniłem czujności tuziemców.

Zostałem dostrzeżony w jednej chwili i zanim się zorientowałem w sytuacji, padło z dołu bardzo rzeczowe pytanie: „Żenu imasz?”, czy jakoś tak. W każdym razie zrozumiałem, że chodzi o to, czy jestem żonaty. 10 sekund po tym jak odparłem, że nie, na naszą górkę wczłapała się trzypokoleniowa żeńska delegacja z przedsiębiorczą, dynamiczną babcią na czele, młodą kobietą i jej małą córeczką.

Rezolutna babcia wyjęła zza skarpetki pogniecioną paczkę fajek, zaproponowała uprzejmie nam (ale my nie palimy) i zaczęła opowieść. Dowiedzieliśmy się z niej, że to jej górka, że mieszkają dwa kroki stąd, ta młodsza kobieta, to córka, którą zostawił podły chłop, a ta śliczna dziewczynka, to wnuczka. No i oczywiście, że możemy spokojnie spać na górce. Na koniec dostaliśmy od kobiety, którą porzucił chłop, garść śliwek i zaproszenie na mleko jak się wyśpimy. W tak miły sposób zakończył się kolejny dzień naszej wyprawy.

Montenegro, czyli Crna Gora

Rano zajrzeliśmy na podwórko naszych wieczornych gości, zatankowaliśmy pitną wodę, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy wzdłuż rzeki Driny w poszukiwaniu mostu, którym mieliśmy się przeprawić, aby zbliżyć się do granicy z Czarnogórą. Ciekawostką jest, że rzeka Drina nie ma źródła. Wypływające spod szczytów Komova i Durmitoru dwie dzikie rzeki Piva i Tara łączą się na Scepan Polju w Drinę, która płynie dalej na terytorium Bośni i Hercegowiny.

Spienione nurty niezbadanej do końca i owianej tajemniczością Driny, zamieszkałej przez rusałki i inne bajkowe istoty wodne, pochodzą nie z deszczu i śniegu, jak mówią pieśni ludowe i klechdy, lecz z gorzkich łez dziewcząt bośniackich, wypłakanych za chłopcami, którzy poszli na wojnę, porzucając panny niezamężne i kobiety samotne.

Po przeprawie na drugą stronę w miejscowości Brod zahaczyliśmy jeszcze o przydrożny bar, w którym serwowano kawałki barana, upieczonego z wybałuszonymi oczami, w całości na rożnie. Myli się ten, kto twierdzi, że baranina jest niesmaczna! W barze podładowaliśmy baterie telefonów, aparatów i kamery, zapoznaliśmy się też z osiągnięciem bałkańskiej myśli technicznej, którą nazwałbym „turbina peltona w służbie kulinarnej” lub „schab na młyńskim kole”. W owym sprytnym urządzeniu energia potencjalna wody z uniesionego węża ogrodowego, kapiącej do plastikowych jednorazowych kubeczków rozmieszczonych, wokół koła, zamieniana jest na ruch obrotowy, który przekręca przymocowany do osi koła rożen z nadzianym nań schabem lub innym mięsiwem.

Najedzeni, podkształceni i z załadowanymi bateriami ruszyliśmy do Scepan Polje, gdzie przekroczyliśmy granicę z Czarnogórą.

Czarnogóra, w językach niesłowiańskich zwana Montenegro, przywitała nas z przytupem. Zanim dojechaliśmy do punktu celnego, już z oddali słychać było z jakiegoś baru ludową muzykę bałkańską rozbrzmiewającą w kanionie Driny, a którą dla ułatwienia rozważań uznaliśmy za czarnogórską. Te przepełnione energią, radosne piskliwe żeńskie przyśpiewki, przeplatane tubalnymi, męskimi chórami, powodowały, że nogi same nam chodziły, co znacznie ułatwiało pedałowanie, pomagając nam w pokonywaniu stromego podjazdu, już po przekroczeniu granicy.

Przez jakiś czas przebieraliśmy nogami w pocie czoła, a potem ujrzeliśmy krajobraz niesamowity, jakim Czarnogóra może się szczycić, bo trudno o podobny w innych krajach, nawet tych uznanych powszechnie za najpiękniejsze. Jechaliśmy kanionem rzeki Piva, trasą, podczas budowy której budowniczowie wykonali tytaniczną, nadludzką pracę. Droga prowadzi przez niezliczone tunele, wykute w litej skale i mosty przerzucone przez bezdenną przepaść. Gdyby nie zdrowy rozsądek, to można by uznać to za dzieło jakiejś pradawnej cywilizacji technicznej, dysponującej machiną do dematerializowania skały lub chociażby wytapiania w niej dziur.

Na potwierdzenie teorii o użyciu przez ową pracywilizację wytapiarki skał, ujrzeliśmy po drodze elektrownię wodną, zwaną Piva, której maszynownię z turbozespołami ukryto całkowicie wewnątrz jednej z gór (podobną konstrukcję posiada nasza, polska elektrownia szczytowo-pompowa Porąbka-Żar). O jej istnieniu świadczyły jedynie linie wysokiego napięcia, wychodzące ze ściany skały, no i tama, utrzymująca wodę w górnym zbiorniku zwanym Pivsko Jezero.

Jadąc wzdłuż jeziora dotarliśmy do miejscowości Plzine, gdzie po najedzeniu się w sympatycznej knajpce i zaprowiantowaniu rozpoczęliśmy podjazd na masyw Durmitoru.

Durmitor

Durmitor stanowi najwyższą część Gór Dynarskich, sfałdowanych w orogenezie alpejskiej, która rozpoczęła się 130 mln lat temu i trwa do dziś. Najwyższy szczyt to Bobotov Kuk - 2522 m, ale może jeszcze się coś w najbliższej przyszłości wypiętrzy i go zdeklasuje. Durmitor widnieje na liście dziedzictwa kulturowego UNESCO.

Podjazd prowadził przez tunele podobne do tych w kanionie Pivy. W miarę nabierania wysokości tunele, które zostawialiśmy za sobą zmniejszały się i wyglądały z góry jak dziurki w mrowisku. Dnia ubywało, sił również, a tu z jednej strony skała, a z drugiej przepaść, co nawet przy bujnej wyobraźni i mocno wygimnastykowanym w abstrakcyjnych ćwiczeniach umyśle nie pasowało do wyobrażenia rozłożonych namiotów i stojących obok rowerów.

Aż tu nagle... starodroże! Wiem, nie ma chyba takiego słowa, ale łatwo się domyśleć, że chodziło o stary fragment meandrującej drogi, która obecnie jest poprowadzona na skrót przez nowowydrążony tunel. Tam też jednogłośnie zdecydowaliśmy pozostać na noc i tak się stało.

Przed snem postanowiłem jeszcze ustawić z pamięci ostatnie wskazania mojego licznika rowerowego, w którym jakimś cudem poprzedniego dnia wyzerowały się wszystkie kilometry i godziny, ale zaciąłem się na parametrze WS2155. Ponieważ dawno nie ustawiałem licznika, to też nie pamiętałem co to za wartość. Na szczęście przypadkiem na licznik zerknęła Dorota, która wyjaśniła od ręki, że chodzi o obwód koła...

Zapowiadała się bezchmurna noc, postanowiliśmy więc ze Sławkiem sprawdzić jak się zasypia z widokiem rozgwieżdżonego nieba przed nosem, co też i uczyniliśmy, kładąc się obok namiotu pod gołym niebem.

Rano po zjedzeniu ratfasolki (patrz dział KUCHNIA), przyrządzonej oczywiście na ogniu z ogniska, a nie z kuchenki, ruszyliśmy dalej w kierunku Durmitoru. Wspinaliśmy się najpierw stromym zboczem po serpentynach, oglądając panoramę jeziora Pivsko a potem nieco łagodniejszą drogą przez las i pola aż do miejscowości Trsa położonej malowniczo wśród trawiastych pagórków, na których zamiast krzewów i drzew wyrastały z ziemi tylko kamienie. W Trsie strzeliliśmy w barze po kawie i poprzyglądaliśmy się z zaciekawieniem obsługującym nas mrukliwym Czarnogórcom, dokładnie takim, o jakich czytaliśmy w przewodniku.

Literatura donosi, że „surowe warunki życia stworzyły tu szczególny typ człowieka, który ponad wszystko stawia wolność, godność osobistą i siłę fizyczną. Dla słabych i niepozornych nie ma tu miejsca. Czarnogórzec - to typ silnego, wysokiego mężczyzny, o otwartym spojrzeniu, rozkochanego w walce i niezbyt chętnie zajmującego się żmudną, codzienną krzątaniną. Czarnogórzec lubi rozkazywać i rządzić, nie lubi natomiast, żeby nim rządzono.”

Jako, że nie byliśmy bojowo nastawieni, to też nasi Czarnogórcy nie mieli z kim walczyć i wbrew swojej naturze zajęli się banalną krzątaniną, czyli podali nam mocną kawę i pozwolili nawet podładować baterie. Poza tym pasowali idealnie do przytoczonego opisu, a zwłaszcza jeden, który wyglądał jak połączenie niedźwiedzia grizzli z Jean’em Reno. Kiedy krzątał się koło paleniska, nad którym były porozwieszane fragmenty barana, można było odnieść wrażenie, że przed chwilą osobiście go rozczłonkował bez użycia noża.

Po wypiciu kawy wsiedliśmy na nasze bestie, aby przypuścić atak na dwie kolejne przełęcze: Prijespa – 1884 m i Siedlo – 1907 m, najwyższą w Durmitorze i w całej Czarnogórze. Po zdobyciu Prijespy rozgrzaliśmy się wystarczająco, żeby ruszyć na Siedlo i nie przeszkodził nam w tym nawet deszcz, który się nagle pojawił, ale jeszcze szybciej znikł, gdy zobaczył z jakimi chwatami ma do czynienia. Podjazd ułatwiał nam asfalt, położony chyba z okazji naszego przyjazdu tak, że był jeszcze ciepły, a na jego końcówce stały machiny, które nie zdążyły go do końca rozwinąć. Dlatego ostatnie 300 metrów jechaliśmy po drodze utwardzonej aż do ekstremum-maximum zwanego przełęczą. Tak zdobyliśmy Siedlo. A potem było już generalnie cały czas z górki...

Letni śnieg w Żabljaku

Z Siedla zjechaliśmy do Żabljaka, najwyżej położonego miasta w byłej Jugosławii – 1456 m. Nieczęsto się to zdarza, żeby jadąc w dół znaleźć się najwyżej, ale w Czarnogórze to możliwe. Po zrobieniu rundki honorowej, zakupów i spożyciu w knajpie obfitego w różne rodzaje mięsa posiłku udaliśmy się na kamping Ivan położony nad Crno Jezero, czyli Czarnym Jeziorem.

Klimat przypominał nasz, tatrzański. Warunki były przyzwoite, udało się nawet skorzystać z natrysku. Padał deszcz, zrobiło się jakoś ponuro, więc rozpiliśmy ze Sławkiem po butelce Rakiji, Dorota z Zabłem po winie i poszliśmy spać. Dla ścisłości należy zaznaczyć, że Rakije miały po 100 ml, a wina niewiele więcej.

W nocy była burza, lało, waliły pioruny i wiał silny wiatr a nad ranem... spadł śnieg! Temeratura wynosiła 2 stopnie, więc nie bardzo się chciało opuszczać wygrzane śpiwory, ale perspektywa zjechania w niższe, cieplejsze warstwy atmosfery skutecznie zmotywowała nas do tego nadludzkiego wysiłku. Rano po śniadanku zrobiliśmy sobie jeszcze pieszą wycieczkę nad sam brzeg jeziora, a potem puściliśmy się zjazdem do Kanionu Tary.

Kanion Tary

Po drodze padało, a my pruliśmy w dół serpentynami we mgle, trochę wbrew instynktowi samozachowawczemu, mimo to szczęśliwie udało się dojechać do głównej atrakcji Parku Narodowego Durmitor, czyli Kanionu Tary. Kanion Tary rozciąga się na 82 kilometrowym odcinku i jest najgłębszym kanionem w Europie, a, jak twierdzą Czarnogórcy, drugim co do głębokości kanionem na świecie po Wielkim Kanionie Colorado w USA.

W niektórych miejscach ponoć jego głębokość dochodzi do 1300 m. Przez kanion przerzucony jest most, zaprojektowany przez profesora inżyniera Mijata Trojanowica i uchodzi on za arcydzieło myśli technicznej. Ma 370 m długości, wspiera go pięć łuków, z których największy - ten nad rzeką - ma rozpiętość 116 m, a wysokość od poziomu rzeki - 150 m. Zapoznaliśmy się dokładnie z konstrukcją mostu, oglądając go z boku i przejeżdżając po nim na drugą stronę kanionu.

Będąc w połowie zatrzymywaliśmy się komentując między sobą widoki i starając się zapisać je jak najgłębiej w pamięci, w której na takie rarytasy nigdy nie szkoda miejsca. Po dokładnym, trójwymiarowym zeskanowaniu mostu i utworzeniu jego wirtualnej kopii w naszych szarych komórkach udaliśmy się w dalszą trasę wzdłuż rzeki.

A potem już cały czas we mgle i deszczu z przerywnikiem w postaci wymiany dętki (pecha miała Dorota) dojechaliśmy do Mojkovaca, gdzie przemoknięci i zziębnięci wybraliśmy na nocleg okazały z zewnątrz hotel. W hotelowej kuchni urządziliśmy kolację na cześć nowożeńców Doroty i Zabła i przyprawiliśmy ją Rakiją, ale tym razem już z normalnej butelki. Na kolację była: wieprzowina marynowana w sosie sojowym i przysmażana w cebuli z czosnkiem i cukrem, bakłażan smażony z cebulką i słodką papryką, oczywiście odpowiednio przyprawiony, do tego warzywny omlet i biały ryż.

Najedliśmy się co niemiara i całe szczęście, bo na śniadanie, które mieliśmy wliczone w rachunek, podano na nas czworo: trzy herbaty owocowe, sześć kromek bułki i po mikrodrzemiku z mikromiodzikiem, jakie podają w samolotach.

Po wyjechaniu z Mijkovaca Dorota ponownie złapała gumę, zaczęliśmy się zastanawiać nad przyczyną podwójnego pecha, której dopatrywaliśmy się w obręczy, a nie w czynnikach zewnętrznych. Jednak nic nie uradziwszy, po wymianie dętki pojechaliśmy dalej.

Na przełęczy Crkvine - 1045 m zasiedliśmy w barze skosztować palicinki, czyli naleśniki. Tam spotkaliśmy Serba, mieszkającego we Włoszech, który jechał samopas na rowerze z Sycylii do Belgradu. Ponieważ jechaliśmy w przeciwnych kierunkach, to wymieniliśmy się uwagami dotyczącymi dalszej drogi i po pamiątkowym wspólnym zdjęciu rozjechaliśmy się w dwie strony świata.

W dalszej części naszej trasy, już wzdłuż rzeki Moraca, trafialiśmy na coraz dłuższe tunele wykute w skałach, niektóre na tyle długie, że bez użycia lampek nie dałoby się ich pokonać. Po zwiedzeniu monastyra Moraca Dorota złapała po raz trzeci gumę i wtedy poddaliśmy się. Zamiast deliberować, po prostu okleiliśmy kilkakrotnie wewnętrzną stronę obręczy elektryczną taśmą izolacyjną w kolorze czarnym, co zakończyło nasze problemy, jak ręką odjął.

Pod wieczór dojechaliśmy do hotelu w Smokovac, tuż przed Podgoricą - stolicą Czarnogóry. Hotel wydał nam się tani, bo miła dziewczyna z recepcji, słabą angielszczyzną oznajmiła nam, że chce 13 euro za nas czworo, co kilkakrotnie potwierdziła. Jak już się zdecydowaliśmy pozostać i rozkulbaczyliśmy nasze Rosynanty, to okazało się, że miała na myśli 40 euro. Wtedy zrozumieliśmy, że znała się nie tylko na angielskim, ale i na psychologii.

Burek w Podgoricy

Do Podgoricy wjechaliśmy zahaczając o Duklję należącą onegdaj do rzymskiej prowincji Iliria, a od VI w będącej pod panowaniem Bizancjum. W VII w osiedlili się w Duklji Słowianie, w późniejszych wiekach (od XI w. przyjęła nazwę Zeta) najeżdżali ją Turcy, których zadziorni Dukljanie chętnie łupili, na czym się z resztą bogacili.

Dzisiaj po tamtej Duklji pozostały tylko ruiny i to nie wystające wyżej niż trawy, które je zarastają. W Podgoricy wzmocniliśmy się nieco ciepłymi burkami, czyli ciastem francuskim przekładanym mielonym mięsem, ziemniakami lub serem albo też na słodko – owocami. Burki smakują znakomicie i doskonale sprawdzają się podczas długiej jazdy na rowerze. Zapakowane w zasięgu ręki (lecz nie na dnie drugiej sakwy) i wyjęte w odpowiednim momencie potęgują efekt zniewalająco rozkosznej euforii żołądkowej. Dlatego należy burka jeść na postoju i dostojnie, a nie na łapu-capu, podczas jazdy.

Jezioro Szkoderskie – ostatni bastion pelikanów w Europie

Następnym naszym celem było bagienne Jezioro Szkoderskie (Skadarsko jezero), ponoć ostatni bastion pelikanów w Europie. Niegdyś w miejscu dzisiejszego jeziora była urodzajna dolina. Wskutek stopniowego obniżania się poziomu lądu utworzyło się wgłębienie, wypełnione wodą z rzek, które przez tę dolinę przepływały. Jezioro Szkoderskie jest płytkie – przeciętna głębokość wynosi sześć metrów, brzegi są bagniste, a duże powierzchnie zarośnięte nenufarami. Ludność miejscowa dlatego nazywa je Szkoderskim Bagnem (Skadarsko Blato).

Jezioro leży na granicy z Albanią, to też jadąc, z zaciekawieniem obserwowaliśmy drugi brzeg w nadziei, że zobaczymy kawałek tego egzotycznego kraju. Trzeba przyznać, że Jezioro Szkoderskie robi niesamowite wrażenie estetyczne. Otoczone górami, mieni się wszystkimi odcieniami zieleni przy brzegach i błękitu w części środkowej. Efekt potęgowała gra świateł i cieni padających z poprzesłanianego cumulusami słonecznego nieba. Jezioro mogłoby z powodzeniem posłużyć jako sceneria do jakiejś bajkowej superprodukcji i nie wymagałoby retuszu komputerowego.

Jadąc tak wzdłuż wybrzeża (ale bynajmniej nie po równym, bo musieliśmy się trochę i powspinać) po południowo-zachodniej stronie jeziora dojechaliśmy do dziwnej przygranicznej miejscowości o nazwie Veliki Ostros. Miasteczko niby senne, w którym nic się nie działo, ale czuć było coś w rodzaju napięcia wiszącego w powietrzu. Układ i klimat miasta - kowbojski, czyli jedna ulica z zabudowaniami po obu stronach, a w centrum miejscowy stróż prawa, który kręcił się tu i tam, znikał nagle i jeszcze szybciej się pojawiał.

Siedząc tak w barowym ogródku w oczekiwaniu na obiad, nazwaliśmy go roboczo szeryfem i obserwowaliśmy jego poczynania nie mając nic innego do roboty. Szeryf stosował taktykę podwójnego blefu, czyli podejrzewał o coś mieszkańców nie mając dowodów, ale udawał, że ich nie podejrzewa, mając nadzieję, że sami się wsypią. Mieszkańcy natomiast stosowali wobec niego taktykę potrójnego blefu, czyli mieli wiele na sumieniu, jak większość w przygranicznej miejscowości, ale udawali, że nie mają.

Wiedząc jednak, że szeryf wie, że mogą mieć a sam zna i stosuje taktykę podwójnego blefu, udawali jeszcze bardziej, żeby szeryf nie pomyślał, że to zwykły pojedynczy blef, co mogłoby ich ostatecznie pogrążyć.

Na takich rozważaniach upłynął nam czas oczekiwania na obiad, który w końcu pojawił się na naszym stoliku. W tle leciała ciekawa muzyka trochę o zabarwieniu orientalnym, z czego wywnioskowaliśmy, że w miasteczku przeważają muzułmanie, czyli Albańczycy. Szeryf zniknął, podobnie jak i nasze obiady, wskoczyliśmy więc na rowery i postanowiliśmy opuścić miasteczko, zrobiwszy najpierw jakieś zakupy w ostatnim sklepie. W sklepie sprzedawczyni w pierwszej chwili nas nie zauważyła, ponieważ była zajęta flirtowaniem z... kim? A jakże, z szeryfem! Nie wiemy, czy flirtował prywatnie, czy służbowo i już się nigdy nie dowiemy, bo ruszyliśmy dalej w kierunku przełęczy na pograniczu albańskim.

Zjeżdżamy z powrotem na riwierę

Przełęcz na pograniczu albańskim była ostatnim większym wzniesieniem naszej wyprawy. Trud podjazdu został nam wynagrodzony pięknym widokiem na Albanię skąpaną w ciepłym, miękkim świetle zachodzącego słońca i Adriatyk na horyzoncie. Góry przypominały nasze bieszczadzkie połoniny, pozachwycaliśmy się więc nimi przez jakiś czas i rozpoczęliśmy ostry zjazd w kierunku morza.

Już w ciemnościach dojechaliśmy do Ulcinja, jednego z najbardziej znanych ośrodków pirackich w przeszłości. W miarę łatwe znalezienie noclegu i kalmary, przyprawione porządnie czosnkiem, dopełniły naszego szczęścia na zakończenie tego pięknego, pełnego przeżyć estetycznych dnia. Rano zbadaliśmy miejską plażę, pokręciliśmy się po starówce, liczne palmy i minarety podkreślały wschodni charakter miasta. Większość mieszkańców Ulcinja to Albańczycy, na ulicach można więc spotkać stare Albanki z tradycyjnymi chustami na głowie w jasnych barwach. Miasto uznaliśmy za ciekawe, oryginalne i z charakterem, spodobało nam się.

Zaraz po wyjechaniu z Ulcinja przejechaliśmy przez ogromny gaj oliwny, ze starymi drzewami, które przestraszały swym ponurym wyglądem za dnia, a w nocy z całą pewnością musiały pożerać zbłąkanych turystów żywcem.

W następnej miejscowości, czyli w Starym Barze (Stari Bar) zwiedziliśmy ciekawe ruiny położone na wzgórzu, ale radość zwiedzania popsuł nam cwaniak siedzący w kiosku z biletami wstępu, który kombinował jak tylko potrafił, aby pieniądze za wstęp przypadkiem nie trafiły do kasy. Nie wiedział, że przyjechaliśmy z kraju Franka Dolasa, dlatego wydawało mu się, że tylko on zna swój sekret.

Obiad zjedliśmy w przydrożnym barze z widokiem na Sveti Stefan, czyli wyspę – hotel, wizytówkę Czarnogóry.

Pod wieczór dojechaliśmy do znanego wśród turystów kurortowych miasta Budva. Po rozbiciu namiotów na kampingu wyskoczyliśmy jeszcze wieczorkiem pieszo na starówkę. Mury starego miasta poobwieszane plakatami i reklamami, uliczki za murami wąskie jak w Dubrowniku, wszędzie dużo turystów, w sklepach chińskie pamiątki znad Adriatyku, zgiełk i duchota. Poszliśmy złapać trochę świeżego powietrza do portu, gdzie z kolei zastaliśmy ekspertów, wymieniających fachowe uwagi, dotyczące motorowych superjachtów, zakotwiczonych przy nabrzeżu, a w nich pozornie znudzonych właścicieli, którzy mało nie poskręcali karków przy próbie takiego ustawiania głów, aby jak najlepiej było słychać pochwały pod adresem ich cudeniek.

W drodze powrotnej rzuciliśmy się na lody, ale w ocenie naszych specjalistów w tej dziedzinie, czyli Zabła i Sławka, tamte z Dubrownika smakowały lepiej.

Rankiem przejechaliśmy jeszcze raz przez Budvę, a potem błądziliśmy trochę po drogach trzeciej kategorii półwyspu Jazz, gdzie tym razem Sławek zaczął wypuszczać powietrze... z koła naturalnie. Jednak, żeby nie tracić czasu, jechaliśmy dalej systemem 500 obrotów korbą – 50 machnięć pompką i tak aż do Bigovy, gdzie w cichej miejscowości z przytulną, miniaturową zatoczką zrobiliśmy mały popasik, połączony z usunięciem metalowej drzazgi z opony i wymianą dętki.

Na asfaltówkę wróciliśmy koło Tivatu, gdzie na jednym ze zjazdów osiągaliśmy prędkości ponad 70 km na godzinę. Po smakowitym obiadku w Tivacie ruszyliśmy w kierunku Lepetani, gdzie wieczorem rozbiliśmy namioty na rodzinnym kampingu, na którym gospodarz ze swoją połowicą wesoło ucztowali przy grillu, a nas przyjmowała chyba ich córka, na oko dziesięcioletnia dziewczynka.

Zivela Srbija!

Wieczór był spokojny i nic nie zapowiadało mających nadejść tej nocy wydarzeń. Gdzieś w tle było słychać dochodzącą od plaży muzykę, raz folkowo-etniczną, raz nowoczesną. Postanowiliśmy zgodnie pójść we czwórkę do sklepu koło przeprawy promowej orzeźwić się grzecznie jakimiś chłodnymi napojami, no i wybraliśmy piwo.

Wzięliśmy po butelce pod pachę i w drodze powrotnej usiedliśmy na jakimś betonowym fragmencie nadbrzeża, by pogadać, posączyć troszkę i pochrupać orzeszki. W tle, gdzieś z drugiego brzegu, było słychać tę samą muzykę, co wcześniej, ale wzbogaconą już o partie wokalne w wykonaniu niezmordowanych biesiadników.

Po jakimś czasie zrobiło się późno i chłodno. Zabeł z Dorotą zwinęli się i poszli w kierunku namiotu, a my ze Sławkiem za nimi. I już prawie mieliśmy wejść na kamping, jak to mądrze uczynili Zabeł z Dorotą, ale nie... nas zniosło w kierunku źródła tej muzyki, czyli baru pod chmurką ustawionego na plaży.

I od tej chwili wydarzenia zaczęły następować po sobie w przyspieszonym tempie. Usiedliśmy we dwóch przy stoliku, zamówiliśmy po piwie, barman przyniósł osiem (w cenie dwóch), czym nas bardzo rozczulił. Goście baru bawili się na całego, gdyż okazało się, że była to noc kończąca sezon. Potem były okrzyki w naszym wykonaniu „Zivela Crna Gora!”, czyli niech żyje Czarnogóra (wyczytaliśmy to w „rozmówkach”, które miałem cały czas przy sobie).

Kiedy okazało się, że większość z biesiadników, z którymi z resztą byliśmy już w najlepszej komitywie, to Serbowie, zmodyfikowaliśmy nasz okrzyk na „Zivela Srbija!”. Barman Darko (a jakże, byliśmy już po imieniu) podkręcił muzykę i od tej pory bawiliśmy się już na całego w jednej wesołej kompaniji. Sławek stawiał Serbom piwo, ja śpiewałem Bregović’a (syna Serbki i Chorwata, męża Bośniaczki) i tak się jakoś zeszło....

Na zakończenie imprezy oddałem barmanowi Darko swój wysłużony polar, jak tylko usłyszałem, że musi biedak zostać na służbie do rana, a w zamian dostałem kamyk z napisem Tivat oraz płytę z jego DJ’owskiego zestawu, którą pozwolił mi osobiście sobie wybrać. Na kamping wróciliśmy, można by rzec wcześnie, bowiem była to godzina raczej poranna niż nocna. Sen przyszedł nagle.

Boka Kotorska

W czasie, kiedy my ze Sławkiem integrowaliśmy się z tubylczą ludnością, Zabeł prawdopodobnie toczył w namiocie zacięty bój z Dorotą o dalsze losy naszej wyprawy. W efekcie tej nocnej potyczki ruszyliśmy z rana wzdłuż Zatoki Kotorskiej zwanej również Boką i tylko Zabeł patrzył tęsknym wzrokiem na wzgórza Parku Narodowego Lovcen, pozostawiając ciało na rowerze, a duszą szybując między szczytami.

Wszystko wskazywało na to, że nocną bitwę Zabeł przegrał, ale zbytnio się tym nie przejęliśmy, albowiem Boka Kotorska, do zwiedzania której namawiała Dorota, jest zapewne nie mniej urokliwa niż Lovocen. Poza tym mieliśmy już w nogach przełęcze Durmitoru i myśl o kolejnych wspinaczkach, przy niedoborze czasu nie wszystkim wydawała się szczególnie porywająca.

Kotor wraz z zatoką jest obok Durmitoru drugim czarnogórskim regionem przyrodniczym, widniejącym na liście UNESCO. Zatoka przypomina norweski fiord. Zwiedzanie starego miasta w Kotorze zaczęliśmy od posiłku w knajpie, w której każdy nasz wybór dania z karty wesoły kelner kwitował okrzykiem „braaawo” z długim akcentem na „a”.

Po śniadanku pokręciliśmy się trochę po starych uliczkach Kotoru. Dorota z Zabłem zakupili skórzane ciżemki u szewca, w którego warsztacie panował klimat rodem z baśni Braci Grimm, potem odmówiliśmy zakupu „oryginalnych” perfum zza pazuchy ulicznego sprzedawcy o śniadej karnacji mimo jego solennych zapewnień, że „sam kradł”.

Po części handlowej powróciliśmy do meritum i przypuściliśmy pieszy atak na Twierdzę Jana, położoną na wysokości 260 m n. p. m. Do twierdzy prowadzi droga wzdłuż muru, wijącego się po zboczu góry, niczym Wielki Mur Chiński. Trochę wody z zatoki wyparowało zanim zdobyliśmy twierdzę, ale trud wspinania się wynagrodził nam piękny widok na zatokę i miasto. Na górze spotkaliśmy dwóch Rosjan, w tym jednego gadułę, który pożałował nas, że „poszliśmy na zachód” i oświadczył, że oni „nigdzie się nie wybierają”, bo im dobrze tak jak jest, a przyszłość pokaże kto miał rację. Po odbyciu krótkiej pogadanki z Rosjanami zeszliśmy z powrotem na poziom 0 m, wskoczyliśmy na rowery i puściliśmy się dalej w kierunku Chorwacji, bowiem czas naszej podróży dobiegał już powoli końca.

Zbliżamy się do lotniska

Po opuszczeniu Kotoru zatrzymaliśmy się na posiłek w urokliwym miasteczku Perast. W Perascie znajdowała się onegdaj najstarsza słowiańska akademia morska, w której w 1698 r studiowało kilkudziesięciu stypendystów Piotra Wielkiego - cara Rosji. Obecnie miasto jest jakby wymarłe, nie ma tu zbyt wielu mieszkańców, ani nawet turystów, ale stare zabytki architektury pozostały i tworzą ciekawy klimat.

Na nocleg tego dnia zatrzymaliśmy się na kampingu Konstanjica, gdzie poznaliśmy Francuza ze Szwajcarii, podróżującego po Europie motorem marki Honda. Po wypiciu szklaneczki wina ten na oko 60-cioletni pan opowiedział nam barwną historię swojego życia, z której wynikało, że jego główną treścią jest rozwodzenie się z żoną lub uciekanie przed nią na motorze. Dotrzymywaliśmy mu towarzystwa przez około 2 godziny, a najdzielniej spisywała się Dorota, która przez cały czas rozmawiała z nim po francusku, czym nam mocno zaimponowała.

Przed udaniem się na spoczynek niebo wyglądało całkiem przyjaźnie, rozważaliśmy nawet ze Sławkiem, czy by nie przespać się pod chmurką, ale ostatecznie pękliśmy i schowaliśmy się w namiocie, co nam na dobre wyszło, bowiem nad ranem rozpętała się potężna burza z ulewą. Deszcz opóźnił nasz wyjazd, ale, gdy tylko na chwilę zelżał, spakowaliśmy się błyskawicznie i pojechaliśmy dalej.

Po drodze zwiedziliśmy ostatnie już czarnogórskie miasto Herceg Novi, ale uznaliśmy je za przeciętne w porównaniu z tymi, które widzieliśmy wcześniej. Granicę z Chorwacją przekroczyliśmy w miejscowości Kobila, gdzie musieliśmy chwilę poczekać aż zaspani pogranicznicy dojdą do siebie po gwałtownym przebudzeniu.

Chorwacja przywitała nas kompletnym odludziem, gdzie przez pola i gaje oliwne dojechaliśmy do loniska w Cilipi, a następnie do Cavtat, gdzie postanowiliśmy odbyć ostatni nocleg. Obawiając się burzy i chcąc uniknąć porannego zwijania namiotów w strugach deszczu, wynajęliśmy pokój. Wieczorem udaliśmy się na pierwsze spotkanie powyjazdowe do restauracji z kalmarami i domowym winem.

Surowy klimat Czarnogóry gdzieś zniknął, wróciliśmy do zwykłej codziennej cywilizacji. Kelner już nie przypominał „rozkochanego w walce silnego typa”, ale był zwykły, sympatyczny i wykształcony. Nie tylko podawał wszystko na czas, ale zabawiał nas ciekawymi pagadankami na temat naszej wspólnej, polsko-chorwackiej historii, sięgającej czasów przedpiastowskich.

W nocy strasznie szumiało, ale nie wiemy czy bardziej od wichury, która się w międzyczasie rozpętała, czy od wina domowej roboty, które kosztowaliśmy wieczorem.

Wstaliśmy o 6 tej, o 10:55 wystartowaliśmy z lotniska w Cilipi, potem zjedliśmy kebab na rynku w Krakowie, a w nocy byliśmy już w domach.

Wszystko, co dobre, szybko się kończy i tylko od nas zależy jak długo to wspominamy.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikowanie tylko na zasadach
określionych przez redakcję Koła Roweru >>zobacz.
strona główna |  index

0.03003 sek.  optima cennik