Strona G��wna
Szukaj:   
abc     o nas     login
Wzmocnij POWER - wyjd¼ na rower
z powrotem strona główna do góry

Trzy w jednym: Polska, Czechy, Niemcy - pociągiem, rowerem i pieszo.

Środa, 14 czerwca 2006 r. Pociągiem z Gdyni przez Wrocław, Wałbrzych do Boguszowa Gorce.

Pojechaliśmy z przesiadką we Wrocławiu, nawet nie było tak strasznie, chociaż noc nieprzespana, bo rowery w przedsionku.

Od Wrocławia jedziemy z rowerami pod naszą opieką. To też osobliwe podejście PKP. Co kolejarz – konduktor, to inna interpretacja przepisów. W tym wagonie podzielonym na dwie części 1) część na rowery 2) część dla pasażerów z widokiem na rowery - my i rowery jedziemy w części rowerowej, bo w tej drugiej siedzą inni pasażerowie, którzy rowerów nie wiozą, wobec tego nie ma miejsca dla nas rowerzystów. Każdy orze jak może. Jedni rozłożyli się pokotem na podłodze, inni siedzą na swoich zdjętych z rowerów sakwach, inni stoją. Nasz pan konduktor wyznaje zasadę, że rowerzysta najlepiej będzie pilnował roweru w taki właśnie sposób, ale oto zmienia się ekipa konduktorska i nowy konduktor mało nie dostaje ataku furii, gdy zastaje w wagonie taki bałagan. On uważa, że rowerzysta powinien siedzieć w części pasażerskiej i przez szybę miałby baczenie nie tylko na swój rower, ale i na pozostałe. Przyznaję, że nam też odpowiada taki punkt widzenia. Ten konduktor kieruje wsiadających pasażerów bez rowerów do innych wagonów, co nie zmienia wcale sytuacji w „naszej części”, bo wysiadających jest niewielu.

W drodze powrotnej mieliśmy jeszcze innego pana konduktora, reprezentującego odmienny punkt widzenia. Gdy do wagonu w rowerowej części wsiedli bezrowerowcy, jeden z pasażerów zwrócił się do konduktora, by wyprosił tamtych, bo przecież oni nie mają rowerów, ale pan konduktor odpowiedział, że to pasażer sam ma pilnować swojego roweru a nie on i nie będzie wypraszał tamtych.

Tyle o sposobie przewożenia rowerów w Polsce, w dalszej części będzie i o kolejach czeskich, od których nasi kolejarze mogliby się wiele nauczyć.

Czwartek, 15 czerwca 2006 r. Boguszów Gorce - Teplice nad Metują.

Wysiadamy na pustym dworcu w Boguszowie Gorcach. Pan konduktor pomaga nam wysiąść, co wcale nie jest u nas takie powszechne, widać ten konduktor jest wyjątkowy – pięknie dziękujemy!

Jest wspaniała pogoda. Romek szybko odnajduje drogę, upewniwszy się u jednej z napotkanych mieszkanek, czy zmierzamy w dobrym kierunku. Droga puściusieñka, w ogóle nie widzimy ludzi, ale nie mamy wątpliwości, że jedziemy dobrze. Mijamy Grzędy, gdzie zatrzymujemy się przy kopalni melafiru (dopiero w domu sprawdzimy co to ten melafir), na przystanku zjedliśmy dobre śniadanie i w Kochanowie skręcamy w prawo, jadąc dalej w kierunku przejścia granicznego w Łącznej.

Za chwilę przekraczamy granicę bez żadnej kontroli, bo nie ma tu nikogo. Parę fotek i już jesteśmy w Czechach. Górki są, nie powiem, ale na wszystkie wjeżdżamy bez problemu. Jest pięknie, spokojnie, podziwiamy krajobrazy. Dojeżdżamy do Teplic nad Metują.

Drogowskazy kierują nas do Camp Kamanec, gdzie mamy zarezerwowane noclegi. To bardzo przyjemny kamping, są domki, są baraki, para Holendrów postawiła swoją przyczepę przy samym wjeździe. Jest też kilka namiotów. Młodzież jakaś taka grzeczna, ułożona, dostali jakieś środki uspokajające, czy jak?

Podaję naszą wydrukowaną rezerwację, pan wita się z nami uprzejmie, oprowadza po kampingu, pokazując gdzie jest kuchnia, łazienki, toalety i w koñcu pokój – ten ostatni mieści się w baraku. Płacimy za dwa dni pobytu. Nie są to może najlepsze warunki, ale za 110 koron, czyli około 15 złotych od osoby to u nas rzadko kiedy taki tani nocleg można znaleźć, jeśli to nie jest schronisko. Za taki zapłacilibyśmy znacznie więcej.

Lokujemy się w pokoju, jemy chiñską zupę i jedziemy do miasta po zakupy. Oglądamy miasteczko, pozdrawiamy jakichś ludzi, siedzących w oflagowanym polskimi flagami samochodzie na parkingu. Wypatrzyli nasze maleñkie flagi i trąbią zawzięcie, pozdrawiając wystawionymi z samochodu rękoma. To byli entuzjastycznie nastawieni do rodaków za granicą Polacy. Pewnie jeszcze nie wiedzą, że tu więcej dzisiaj Polaków niż Czechów. Składają się na to cztery dni wolnego.

Podjeżdżamy na dworzec, sprawdzamy pociągi jadące do Adrspachu. Jutro wybieramy się do Skalnego Miasta a z Adrspachu będziemy startować.

Pogoda jest cudowna, cieplutko, słonecznie. Robimy zakupy w markecie. Mamy świeży chleb, margarynę i twarożek na śniadanie. Kupujemy też piwo z reklamowanego w Teplicach browaru z Nachodu. Takie piwo jest z zieloną, czerwoną i brązową naklejką, decydujemy się na czerwone i brązowe. Na naszym kampingu w recepcji takie piwo kosztuje 17 koron, w sklepie 10,50. Po powrocie rozmawiamy jeszcze z panem z recepcji, który całkiem nieźle mówi po polsku. Doradza nam jak najłatwiej udać się na szlak i co najlepiej zobaczyć, aby poznać uroki tutejszych gór w ciągu jednego dnia.

Po raz pierwszy w tym roku wzięliśmy ze sobą laptopa, podróżuje w Romka sakwie, zabezpieczony dwoma śpiworami. Romek zdążył wprowadzić wczorajsze i dzisiejsze fotki, ja napisałam relację z przejazdu. Jest wspaniale. Tak też zapowiadają się całe nasze wakacje. Kąpiemy się w bardzo przyjemnych łazienkach. Zadowoleni z pogody i rozpoczętej przygody siadamy do piwka. Mamy też orzeszki do chrupania. Piwo z czerwoną etykietą jest doskonałe, ale to z brązową, wcale nam nie smakuje. Jest ciemne i dziwnie cierpkie. Żałujemy, że takie kupiliśmy.

Ma zupełnie nietypowy smak, ale procenty owszem. Jestem bardzo zmęczona po nieprzespanej nocy w pociągu, kładę się zatem i natychmiast zasypiam. Romek jeszcze coś sprawdza w komputerze.

Piątek, 16 czerwca 2006 r. Skalne Miasto

O dziesiątej dwadzieścia jeden mamy pociąg do Adrspachu. Po śniadaniu pakujemy plecak i jedziemy zwiedzać te osobliwe góry. Pociąg to zaledwie dwa wagoniki, po brzegi wypełnione ludźmi, zmierzającymi w tym samym celu, co my. Skalne Miasto jest nadzwyczajne, jest co podziwiać, robimy mnóstwo zdjęć.

Skały i skałki budzą zachwyt, do tego cudownej urody jeziorko, ale nie decydujemy się na przejażdżkę łódką. Obchodzimy co się da i schodzimy z zielonego szlaku, kierując się na żółty, którym wracamy do Teplic.

Spędziliśmy w plenerze na piechotę sześć godzin, dla nas to wyczyn nie lada, bo nogi na piechotę bardziej się męczą . Wracamy do naszego Camp Kamenec, do którego znów prowadzą drogowskazy. Nie sposób zabłądzić. Robimy obiad. Po nim chwila odsapki przy kawie i wsiadamy na rowery, jadąc do centrum na zakupy, a potem przejechać się rowerową ścieżką. Zrobiliśmy sympatyczny spacerek i wracamy do naszego kampingu. Musimy czekać na kąpiel, bo jest duża kolejka.

Przed kąpielą rozmowa z sympatycznymi Polakami z Pszczyny, a potem nasiadówka przy komputerze i nadrabianie zaległości. Nie ma czasu na bieżące zapiski.

Wieczorem przyjechały dzieci i młodzież, rozbili namioty na wzgórzu. Przyglądaliśmy się jak im to zgrabnie idzie, bez zbędnych rozmów i nawoływañ. Wszystko odbywa się cicho i sprawnie. Potem podziwiamy, jaka panuje między nimi współpraca przy przygotowywaniu ogniska. Dwóch rąbie drewno. Jeden rozdrabnia polana na szczapy. Dwójka innych piłuje deski, jeszcze ktoś przytrzymuje piłowaną deskę. Śmieją się, dowcipkują, ale nie ma niczego, co stwarzałoby jakieś zagrożenie, czym zdumiewali mnie niekiedy moi uczniowie. Jak dostawał taki do ręki nóż, to natychmiast straszył nim kolegę. Robił się pisk, wrzask, a gdy się takiemu palnęło dydaktyczną mowę, on z wielkimi oczami zdziwienia mówił: „Przecież ja tylko żartowałem!”.

Dzieciaki rozpaliły ognisko, pieką kiełbaski, teraz cichutko śpiewają – pełna kultura, my idziemy już spać. Jesteśmy zmęczeni.

Gdy leżymy w łóżkach, słyszymy nadciągającą burzę. Nie wygląda to dobrze. Pioruny walą raz po raz, ciemny pokój napełnia się groźnym światłem błyskawic, martwię się o te dzieci w namiotach.

Sobota, 17 czerwca 2006 r. Teplice – Kudowa.

Wstajemy ze skwaszonymi minami, pada. Burza przeszła, ale zrobił się regularny deszcz. Pada ciurkiem. Umyliśmy się zanim wstali inni. Zjedliśmy śniadanie, które robiliśmy w polowej kuchni, wzięliśmy na drogę termos i zastanawiamy się, co robić. Na wszelki wypadek pakujemy się definitywnie i jest to dobry pomysł, bo gdy jesteśmy spakowani, właśnie przestaje padać.

Żegnamy się z panem prowadzącym kamping, z Holendrami, którzy rezydowali przy wjeździe na kamping i pozdrawiali nas za każdym razem, gdy wracaliśmy tutaj. Przychodzi się też pożegnać jeden z panów z Pszczyny. Razem z nami wychodzi też młodzież, robią nam miejsce przy wyjeździe, machają rękami na pożegnanie.

Znajdujemy drogę wyjazdową i jedziemy w niewielkim deszczu. Za chwilę zdejmujemy peleryny, bo już nie pada. W Policach robimy przystanek, jemy na ryneczku lody.

Droga piękna, malownicza, ale trudna. Są górki. Największa prowadzi do Bezdekova, gdzie rowery trzeba podprowadzić. Gdy jesteśmy na szczycie, przysiadamy na ławeczce, odpoczywamy. Akurat przejeżdżają nasi znajomi z kampingu - Pszczynianie, trąbią, machamy do siebie rękami na pożegnanie.

Tablicą wita nas Niżna Serbska. Jak jest Niżna, to będzie i Wysoka! A jakże, gdy ją zobaczyłam, zebrało mi się na płacz. Jak żyję, takiej góry nie widziałam. O wjeżdżaniu nie ma mowy. Rower trzeba wciągać pieszo z ogromnym wysiłkiem. Co kilka minut odpoczynek. Nawinęłam sobie na rękę gumę ekspandora, zaczepiłam drugi jej koniec o bagażnik i tym sposobem nieco łatwiej jest wciągać pod górę rower, jest to praca w znoju. Romek wchodzi szybciej, schodzi, bierze mój rower. Podchodzić trzeba długo, choć górka ma zaledwie dwa kilometry. Nie chciałabym nawet nią zjeżdżać, bo nawierzchnia jest z układanej kostki. Zjeżdżająca z góry ciężarówka jedzie bardzo powoli. Reszta górek do pokonania. Pogoda się wyklarowała, zjadamy drugie śniadanie, pijemy herbatkę. Kierujemy się na przejście graniczne w Czermnej Czeskiej do Kudowy.

Jesteśmy w kraju. Siadamy na ławce w parku, dzwonimy do Hani, Ewy i Wiesi. Zdzieszko tłumaczy nam jak dojechać do kaplicy czaszek (z Sopotu!). Czekają tu jednak tłumy ludzi, rezygnujemy, przyjedziemy jutro. Dzwonię do „Dufałki”, gdzie mamy zamówiony nocleg. Jedziemy na Kościuszki. Droga znów pod górę - trudno.

Pod numerem 79 nikogo nie ma. Czekamy na ławeczce, może ktoś się pojawi? Dzwonię jeszcze raz. Mówię, że jesteśmy na ławce pod domem, pan mówi, że już do nas idzie, czekamy, ale nikt się nie zjawia. Jest telefon, dzwoni pani, pyta gdzie jesteśmy, bo mąż stoi pod domem i nas nie widzi. Mówię, że siedzimy na ławce, ulica Kościuszki 79. Pomyłka, „Dufałka” jest pod numerem 97! Czeski błąd. Jedziemy jeszcze wyżej i znów trzeba zejść z roweru, bo z bagażami nie podjadę, ale i oto witają nas gospodarze. Jesteśmy na miejscu. Na powitanie są truskawki i sympatyczna rozmowa!

Pani oprowadza nas po domu, pokazując kuchnię, łazienkę, taras. Daje nam do wyboru dwa pokoje. Wybieramy większy z wyjściem na taras. Kuchnia jest z pełnym wyposażeniem, brakuje tylko zapasów w lodówce :), zjadamy „bieda zupę”, wypijamy kawę, i na pustych rowerach zjeżdżamy do Kudowy. Zwiedzamy miasto. Romek chce sprawdzić przejście w Kudowie Słonem, jedziemy zatem jeszcze na przejście i wracamy na kwaterę z zapasami na jutrzejsze śniadanie i obiad.

Wieczorem dzielimy się wrażeniami całego dnia. Długość naszej trasy z Teplic do Kudowy do miejsca noclegu to 33 kilometry, a po powrocie z popołudniowego spaceru do Kudowy Słone na licznikach mamy oboje identyczny rezultat – po 56,16 km. Wpisujemy zdjęcia do komputera, robimy swoje notatki na poczekaniu. Jaka wygoda ten laptop!

Niedziela, 18 czerwca 2006 r. Szczeliniec.

Romek jest już na chodzie o piątej rano, budzi mnie też. Chcemy sprawdzić ile czasu zabierze nam całe oporządzenie się rano razem ze śniadaniem i poranną toaletą, żeby jak najszybciej wyjechać na przejście graniczne.

Jesteśmy gotowi do wyjazdu o siódmej, z tym, że dziś akurat takiej potrzeby nie ma, jako że wybieramy się w góry, a wyjeżdżamy dopiero jutro.

Zaplanowaliśmy na dziś Szczeliniec i Błędne Skały. Wyjeżdżamy na rowerach o dziewiątej. Na parkingu w centrum pytamy, czy możemy pod opieką pilnującego zostawić nasze rowery. Pan się zgadza, obiecuje, że za fatygę nie zedrze z nas skóry. Objeżdżamy jeszcze Kudowę, kupujemy po soku pomidorowym i po bułce i siadamy na ławce w parku zdrojowym, by zjeść ten posiłek, który wymyśliliśmy na autostopie gdzieś w zamierzchłym roku 1965, gdy nie byliśmy jeszcze małżeñstwem. Odstawiamy rowery na parking i idziemy na przystanek.

Podchodzimy też do stojących opodal mikrobusów pytać o przewóz do Karłowa, skąd prowadzi trasa na Szczeliniec. Pan może nas podwieźć za 40 złotych. Taka cena dla nas jest nie do przyjęcia. Czekamy na autobus.

Podjeżdża wcześniej, niż to wynika z rozkładu, ale kierowca wyjaśnia, że pojedzie dopiero o jedenastej. Trudno. Idziemy na powtórny spacer. Telefony do Kasi, Reni i Zdzieszka. Zdzieszko mówi, że jeśli mamy wybierać między Szczeliñcem, a Błędnymi Skałami, bo może zabraknąć czasu na jedno i drugie, proponuje Szczeliniec, tym bardziej, jeśli jest dobra widoczność, będzie można stamtąd podziwiać widoki.

O jedenastej wyruszamy autobusem do Karłowa. Pasażerów niewielu. Idziemy na miejsce startu na Szczeliniec. Wchodzimy na szczyt w dwadzieścia minut, czyli mamy dziesięć minut w zapasie. Oglądamy rozległe widoki, a potem kierujemy się do labiryntu, za wejście, do którego trzeba zapłacić. Przysługuje nam ulga dla emerytów, płacimy 5 złotych, normalny bilet kosztuje 10.

Przed wyjazdem w Góry Stołowe Darek i Stasiu mówili, że wszystko co najlepsze z tych gór – mają Czesi, jednak Szczeliniec robi na nas kolosalne wrażenie. Ścieżki labiryntu kluczą między ogromnymi skałami, czyniąc człowieka maleñką mrówką, pyłkiem jeno. Czesi mają swoje skalne miasto ze skalnymi budowlami, my mamy nieporównywalny z niczym labirynt pomieszczeñ w jakimś kolosalnym skalnym wieżowcu. Głosy idących przed nami wędrowców cichną wśród skał, wydaje się, że w pobliżu nie ma nikogo, z drugiej strony nadciągają następni w tę osobliwą klatkę schodową.

Cieszymy się, że nie jesteśmy z wycieczką, możemy robić zdjęć do woli. Między masywnymi ścianami skalnymi zalega śnieg. Nie mam ochoty na ślizganie się (karetka pogotowia tu nie przyjedzie:-). Ogromnie nam się tu podoba, jeszcze tarasy, z których podziwiamy rozległe widoki.

Jesteśmy bardzo zmęczeni, ale syci wrażeñ. Ustalamy, że nie pójdziemy już na błędne skały, zabrałoby nam to zbyt dużo czasu, a powrotny autobus jest tylko jeden.

Przed przystankiem położyliśmy się na trawie w cieniu, potem czekamy na autobus siedząc na ławce. Czas się dłuży, ale na nasze szczęście i innych turystów podjeżdża czeski autobus wożący rowery. Zabierze nas do Kudowy, ale musimy zapłacić za bilet jak do granicy, wysadzi nas jednak w centrum. Okazuje się, że wychodzi taniej, niż gdybyśmy jechali naszym autobusem. Bilet PKS-em kosztuje 4.90, a tym czeskim, żółtym autobusikiem z przyczepką na rowery płacimy 4 złote. Jak nasi nie potrafią, to niech zarabiają Czesi. Chwalimy ich za to, kierowcę i pana do wstawiania rowerów. Takie autobusiki zawożą wysoko w góry rowerzystów i polskich i czeskich, by mieli przyjemność zjechania w dół.

Zjeżdżałoby się tu do zdarcia hamulców, ale nie pozwoliłby na to bardzo mocno dziurawy asfalt i zakręty. Jednak chętnych do zjazdów nie brakuje. Widzimy ich na drodze.

Odbieramy z parkingu nasze rowery, płacimy panu za fatygę dwa złote, tyle zaproponował, więcej absolutnie nie chce przyjąć i powolutku wspinamy się pod górkę na ulicę Kościuszki. Romek wjeżdża, ja muszę w pewnym momencie zejść, podobnie jak robią to inni rowerzyści, którzy wjeżdżali równocześnie pod tę górę. Romek uchodzi za bohatera! Po wjeździe rozmawia z małolatami, które z rozdziawionymi gębusiami patrzyły na jego podjazd, gdy oni sami podchodzili. Oni mają „górale” i nie mogą sprostać tej górce, a siwo-łysy facet wjeżdża na takim przedpotopowym rowerze!

Obiad i odpoczynek, trochę komputer. Pani „Dufałkowa” zaprasza na poziomki rosnące w ogródku. Sama rozkosz! Zjeżdżamy jeszcze raz w kierunku centrum, by złapać zasięg telefonii komórkowej, bo na górce, gdzie mieszkamy, ściąga niekiedy operator z Nachodu, o czym poinformowała nas nasza gospodyni. Zadzwoniła też Kasia. Wrócili z Bogdanem z Czech, niebawem wyruszą w swój ciąg dalszy rajdu dookoła Polski. Po powrocie pakujemy wszystko do sakw, by jutro najwcześniej jak się da, ruszyć do Nachodu przez przejście graniczne Kudowa Słone – Nachod. Wcześnie kładziemy się spać i mimo, że jestem bardzo zmęczona, sen nie przychodzi. Jest duszno, chociaż okno otwarte. Bolą mnie i pieką stopy po dzisiejszej pieszej wycieczce. Jutro odpoczną na rowerze.

Poniedziałek, 19 czerwca 2006 r. Kudowa – Starkocz – Praga.

Jesteśmy gotowi do wyjazdu przed siódmą, żegnamy się z przemiłą gospodynią i wyruszamy w drogę. Romek zakłada koszulkę, którą dostał od gospodyni z nadrukiem reklamującym przytulną „Dufałkę”.

Zapowiada się kolejny upalny dzieñ. Wspaniale się jedzie, gdy znamy drogę; przydała się próbna jazda do granicy. Romek wczoraj zrobił rozpiskę z ulicami Nachodu i dalszych miejscowości, nie ma więc żadnych problemów z odszukaniem trasy. W Nachodzie oglądamy ciekawą architekturę miasta, wchodzimy też na krótko do kościoła, ale zaraz z niego wychodzimy, bo właśnie zaczyna się msza. Zamek sobie odpuszczamy, stoi za wysoko. Z Nachodu kierujemy się na Vysokov i jedziemy do niego ścieżką rowerową. Za chwilę jesteśmy w Starkocu na kolejowej stacji. Kupujemy bilety. Dopada nas troje ludzi, dwoje starszych, jeden młody chłopak. Zainteresowani są naszymi objuczonymi rowerami, pytają o naszą drogę i wrażenia. Dzielimy się nimi i namawiana przez Romka, daję im naszą wizytówkę. W porę nie zorientowaliśmy się, że to chyba Jehowi, albo i lepiej. Młody chłopak obiecuje jakieś materiały w języku polskim.

Mamy sporo czasu do pociągu. Jedziemy poszukać miejsca na zjedzenie posiłku i odpoczynek. Po drugim śniadaniu Romek z mapą zajmuje wygodną huśtawkę, ja układam się na trawie, bu uciąć sobie drzemkę. Wracamy na dworzec. Pan, który sprzedał nam bilety informuje nas gdzie będzie wagon na rowery. Podjeżdża pociąg, po ichniemu vlak - oddajemy nasze rowery pod opiekę konduktorowi, sami z sakwami wsiadamy do przedziału, w którym siedzi już jakiś młody człowiek bardzo wysoki z tendencją do tycia. Jakiś mruk, nie odpowiedział na nasze pozdrowienia. Niech mu! Za jakiś czas w przedziale straszny smród, myśleliśmy, że smród wleciał przez okno, ale ponowne zalatywanie smrodu za parę kilometrów utwierdza nas, że nasz współtowarzysz podróży raczy nas bąkami!

Jeszcze raz puści bąka, to puszczę mu wiązankę obelg po polsku. Świntuch jakiś! Widocznie zorientował się, że rozmawiamy o moich wobec niego zamiarach i więcej „owadów” nie wypuścił.

Dojeżdżamy do Pragi. Wyjazd z dworca w kierunku ulicy Teronskiej wcale nie jest taki prosty, jak się Romkowi zdawało. Posuwamy się wolno, wciąż sprawdzając zgodność naszej drogi z planem miasta. Jest upalnie, zmęczenie daje się we znaki, a tu jeszcze droga pod górę, a obok pędzące samochody. Znajdujemy też powód do kłótni. Podjeżdżamy do torów: włącza się sygnalizacja z pulsującym czerwonym światłem, rozbrzmiewa ostrzegawczy sygnał, a ja – niedowiarek - podchodzę bliżej, chcąc sprawdzić, czy rzeczywiście jedzie pociąg i w tym czasie opuszcza się bariera, co zauważa Romek - prosto na moją głowę. Mój troskliwy mąż krzyczy na mnie. Wycofuję się w samą porę, ale teraz Romek mnie beszta. Awantura na środku ulicy - widzę duże zainteresowanie stojących obok kierowców, więc mu się odszczeknęłam, co kobiecie nie przystoi, Romek się obraził, pojechał gdzieś, zostawiając mnie ogłupiałą bez pieniędzy i bladego pojęcia, co robić w takiej sytuacji. Na szczęście wraca i dochodzimy do porozumienia. Jednak humory nadal mamy nietęgie, a tu niby już jesteśmy pod adresem, jakiego szukamy, ale miejsce wcale nie wygląda na schronisko (po ichniemu ubytovnia).

Idę do recepcji, facet podaje mi zamówienie noclegu z jakimiś angielskimi uzupełnieniami. Okazuje się – trzeba pojechać jeszcze kilka ulic dalej, tam zapłacić i wrócić na miejsce noclegu. Niech to gęś kopnie! Znowu mozolimy się nad planem miasta, szukając drogi do kasy. Znaleźliśmy, zapłaciliśmy, ale dogania nas pani z recepcji, zainteresowała się naszą rowerową tułaczką. Podziwia, zaciska kciuki, pozdrawia.

Tuż za rogiem coś trzasnęło w Romka rowerze. Pękł hak w prawej sakwie. Nowy problem do rozwiązania. Czy znajdziemy jakiś zakład, w którym naprawią złamany hak? Tymczasem Romek podwiesza sakwę na ekspandorze, by dojechać na miejsce noclegu (róg Tenorskiej i Madziarskiej). Pokój okazuje się całkiem przyjemny (300 koron – 42 złote), mimo że na zewnątrz budynek jest obskurny. Pokój jest duży, przestronny, wstawiamy do niego rowery, nie będą nam przeszkadzać i nie będzie się trzeba o nie martwić, gdyby stały z dala od nas.

Na pustych rowerach jedziemy na zakupy do wielkiego sklepu. Wracając, zauważyłam sklep metalowy (po ichniemu zelezny). Romek znalazł stalową blaszkę, którą mógłby przerobić na hak do sakwy. Wziął z regału szczypce, na miejscu w sklepie wygiął blaszkę jak trzeba, dokupił parę potrzebnych śrubek, zapłacił grosze. Sprawdził natychmiast czy wszystko będzie pasowało. Pasuje świetnie. Kilka obrotów i sakwa jest jak nowa, ma tylko nieco inny hak niż pozostałe, ale torba świetnie się trzyma na bagażniku. Wykąpaliśmy się, omawiamy trasę i ustalamy plan działania na jutrzejszy dzieñ. Zastanawiamy się, czy odwiedzi nas Irena, którą poznaliśmy na skype i ogromnie wiele pomogła przy planowaniu trasy. Jeśli nie dziś, to może odwiedzi nas w następnych dniach naszego pobytu w Pradze? W schronisku jest cicho i przyjemnie, śpimy jak mopsy.

Wtorek, 20 czerwca 2006 r. Praga.

Cały dzieñ przeznaczamy na zwiedzanie stolicy Czech. Kupiliśmy sobie dwa bilety dwudziestoczterogodzinne i po dziesiątej schodzimy do stacji metra, obserwując ludzi, którzy tworzą ciągle płynącą rzekę. Nie ma w tym co robią żadnego pośpiechu, ale widać, że wszystkie kroki, odległości, zwyczaje, są tu wszystkim dobrze znane, wyćwiczone, akceptowane, które podporządkowują ludzi i zamieniają w ludzki potok, który szybko znajduje sobie ujście; jedni wsiadają do wagonów metra, inni zmierzają do wyjścia. Ta skomplikowana zdawać by się mogło maszyneria działa bez zarzutu i nawet takim laikom jak my, którzy po raz pierwszy wsiadają do tego ustrojstwa, udaje się w miarę szybko zorientować, gdzie powinniśmy podążać, za kim zmierzać i w którą stronę. Wysiadamy na Staromeskiej i idziemy oczywiście na Most Karola.

Ludzi tłum. Trudno się odnaleźć w tej ciżbie. O robieniu zdjęć indywidualnych raczej nie ma mowy. W pobliżu zawsze jest jakieś towarzystwo, które samo wchodzi w obiektyw. My innym też wchodzimy.

Już obiecujemy sobie, że przyjedziemy tu jutro rano, by przejść przez most wtedy, gdy będzie mniej ludzi.

Teraz zwiedzamy stare miasto, po czym wsiadamy w tramwaj nr 12 i jedziemy przed siebie, oglądając ulice Pragi, uliczny ruch i ludzi. Wracamy trochę piechotą, trochę tramwajem, przesiadamy się do metra i wracamy do koñcowej stacji Dejvicka. W poznanym już sklepie robimy zakupy, jemy obiad w naszym pokoju i znów ruszamy w miasto.

Upał jest nieprawdopodobny, jeździ polewaczka, zraszająca ulice mgiełką wody. Koniecznie chcemy zobaczyć historyczne miejsce stolicy Czech z zegarem słonecznym. Na rynku ustawiony jest telebim, a rozentuzjazmowani Czesi oglądają mecz swojej reprezentacji. Akurat pada bramka. Siedzący na bruku Czesi natychmiast podnoszą się, radośnie krzyczą, podnoszą ręce w geście radości. Panuje powszechny entuzjazm, ale jest za moment przerwa i ta radość wypada jakoś blado, bo Czesi spokojnie rozchodzą się. Zanosi się na burzę. Wracamy na Teronską. Robimy pranie, które wywieszone za okno na ekspandorach zostaje spłukane deszczem. Jest burza, robi się przyjemniej, bo chłodniej. Pranie w pokoju i tak wyschnie. Dzieñ koñczymy zapiskami w laptopie i bardzo kontenci kładziemy się spać.

Środa, 21 czerwca 2006 r. Praga.

Wstaliśmy o piątej i po śniadaniu ruszamy skrótami na początkową stację metra. Temperatura jest odpowiednia, przyjemnie i nie gorąco. Wysiadamy na Staromiejskiej i dochodzimy do Mostu Karola i jest tak, jak sobie wymarzyliśmy. Ludzi mało. Jest kilku Japoñczyków ze statywami i aparatami fotograficznymi. Robimy zdjęcia i my, choć nie przykładamy tak wielkiej wagi do ustawieñ. I tak utrwalimy w naszej pamięci obraz Pragi. Zdjęcia nam w tym z pewnością pomogą.

Schodzimy po drugiej stronie mostu Karola, gdzie przechadzamy się uroczymi uliczkami. Na jednej z nich mieści się zamknięte o tej porze muzeum Kafki, przed którym siusiają dwaj zabawni panowie do wspólnej kałuży, po czym kręcą biodrami otrząsając ostatnie krople… Pewnie nie przyglądałabym się im tak bacznie, gdyby to nie były manekiny…

Wracając obchodzimy sklepiki. Wypatrzyłam pryzmaty w kształcie kul, zawsze o takim pryzmacie marzyłam, by mi rzucał na ścianie moje prywatne tęcze. Wchodzimy do sklepiku na starym mieście, oglądam różne i wybieram ten, który najbardziej mi się podoba, a cena nie jest wygórowana. Sprzedawcy wiedząc, że jesteśmy Polakami nawiązują, do meczu naszej reprezentacji z Ekwadorem. Nie ma się czym chwalić, my mamy tyły, ale Czesi z gry nie wypadli, mają jeszcze szanse na finał. Żegnamy się z miłymi sprzedawcami i zmierzamy do domu, by wziąć rowery i w myśl życzenia Romka sprawdzić drogę na dworzec, by jutro nie było problemów przy wyjeździe.

Wcześniej wyjął laptopa i na planie miasta sprawdził i zapisał ulice, którymi można dojechać do dworca. Jedziemy wytyczoną drogą i wszystko się zgadza, ulica po ulicy. Jedziemy też parkiem, z dala od gwarnych ulic. Wyjeżdżamy w samym centrum Pragi, niedaleko dworca. Kupujemy bilety do Tanvaldu. Bilety na rowery trzeba kupić w pociągu. Jutro z pewnością trafimy bez problemu na dworzec. Kręcimy się jeszcze trochę po naszej dzielnicy (Bubenec) i wracamy do pokoju.

Kąpiel, kolacja i pakujemy sakwy tym, co można dzisiaj do nich spakować i do spania. Burza, grzmi i leje, lekko się ochładza, ale nie martwimy się na zapas pogodą. Powinno być dobrze.

Czwartek, 22 czerwca 2006 r. Praga – Liberec.

Wstaliśmy o piątej. Poranek jest pogodny. Po śniadaniu i porannej toalecie przygotowujemy się do wyjazdu.

Oddajemy klucze w recepcji i powolutku jedziemy obcykaną wczoraj drogą, skręcając jeszcze w Vaclawskie Namesti. Tu przelewają się tłumy turystów. W pobliżu na ulicach korki, przed muzeum ogromna kolejka. No to nici ze zwiedzania…

Na drogę mamy spakowane kanapki. Będziemy jedli w pociągu, teraz kupujemy kurczaka i zjadamy go po połowie. Popiliśmy „neperlivą” zimną wodą i wypoczywamy na ławeczce, przyglądając się turystom. Spotykamy też Polaków, ale nie nawiązujemy z nimi rozmowy, bo przeklinają straszliwie. Przykre to, że zachowują się tak niestosownie.

Wracając w kierunku dworca, zachodzimy do kawiarenki internetowej, zamawiamy kawę i podłączamy naszego laptopa do internetu. Odbieramy wiadomości i wysyłamy maila do Reni, by dała znać Hani, że wszystko u nas OK i za dwa dni odezwiemy się do niej telefonicznie, gdy będziemy w Polsce. O trzynastej piętnaście ma być pociąg, ale ogłaszają, że się spóźni. Gdy podjeżdża, bez problemu wsiadamy razem z oldboyami na rowerach. Są po dużym piwku. Miejsca w wagonie jest dość.

Kiedy przychodzi pani konduktorka, kupujemy bilety na rowery i dowiadujemy się od niej, że jest naprawa tuneli i będzie po drodze przesiadka - najpierw do autobusu, a potem do kolejnego pociągu. Trochę nas to deprymuje, ale pani uspakaja, że nie będzie żadnych problemów, bo autobus i pociąg bez nas nie pojadą. Tak jest w istocie. Na jednej ze stacji wysiadają dziarscy staruszkowie, widzimy ich z rowerami, a na stacji, gdzie pociąg się zatrzymał, kupują po kufelku piwa. Pociąg długo stoi, zatem możemy się przyglądać. Przyjeżdża inny pociąg, na który bez pośpiechu i bez nerwów przesiadają się znajomi starsi panowie.

Jest nasza przesiadka, której się tak obawialiśmy. Wysiadamy z pociągu, zakładamy sakwy, idziemy do autobusu, znów trzeba sakwy zdjąć. Przy wsiadaniu do autobusu pomaga nam konduktorka i jeden z pasażerów, z którym potem ucinam w autobusie pogawędkę. Obiecuje, że pomoże nam również w przesiadce do pociągu. Jest nadzwyczaj uprzejmy i pomocny. Żegnamy się z nim, gdy jeszcze raz pomaga nam w Tanvaldzie i kieruje na drogę wyjazdową.

Mamy długie podjazdy, czyli kopce. Jest ich sporo. W Jablonecu Romek wypatrzył cukiernię. Proponuje kawę i ciastka – łasuch jeden! Dla siebie wziął dwa „posuwiste”, czyli z kremem, ja mam bezę. Znów wsiadamy na rowery, zanosi się na deszcz, ale chmura leci sobie dalej i nie moczy nas. Wreszcie, gdy docieramy do ścieżki rowerowej, cieszymy się, że to będzie miły przejazd. Jest kierunkowskaz na Liberec 7 km. Pryszcz.

Jakież jest nasze zdziwienie, gdy po czterech kilometrach dojeżdżamy do tego samego kierunkowskazu – zrobiliśmy czterokilometrowe kółeczko.

Pytamy więc o drogę, by znów się nie kręcić. Wyjeżdżamy na drogę samochodową z postanowieniem, że nie będziemy dziś korzystać z żadnych ścieżek rowerowych. Po paru kilometrach dojeżdżamy do przedmieścia Liberca. Napotkany pan tłumaczy nam dojazd do ulicy Koszyckiej. W hotelu Babilon, na który nas pokierował, pytam o ulicę Koszycką. Kobieta wyjaśnia mi, że to właśnie tutaj. Szukamy numeru 471, ale takiego numeru nie ma. Pytani ludzie podają nam błędne kierunki. Jedziemy raz w lewo, raz w prawo, a ci informatorzy mają z nas niezły ubaw. Trafiamy w koñcu na życzliwego Czecha i ten kieruje nas bez pudła na miejsce.

Okazało się, że podali w adresie numer obiektu, a nie ulicy, to obiekt ma numer 471, a na ulicy to numer 2. Bądź mądry z tymi ich oznaczeniami!

Dostajemy pokój, warunki nie są nadzwyczajne, ale nocleg kosztuje 150 koron, czyli 21 złotych. Do łazienki trudno się dostać, są co prawda dwa prysznice, ale wszyscy kąpią się pojedynczo. Tylko w łazience są umywalki, więc i pranie się tam odbywa. Wykąpani i zmęczeni kopcami zasypiamy słodko. Jutro chcemy wjechać na najwyższą górę Liberca Jysztad 1012 m n.p.m. - wyciągiem.

Piątek, 23 czerwca 2006 r.

Czekamy na dostanie się do łazienki. O dziewiątej wychodzimy z ubytowni. Jedziemy tramwajem nr 3 na Horni Harnychow. Stamtąd szlakiem kierujemy się na wyciąg kolejki linowej. Wjeżdżamy na dominującą górę Liberca 1012 m n.p.m. i podziwiamy rozległe widoki na Liberec, Zittau i dymiącą Bogatynię. Na górze stoi hotel wspaniale wkomponowany w nią. Ta imponująca budowla została uznana jako jedna z największych wybudowanych w XX wieku doskonale wkomponowanych w środowisko. Hotel stał się przewyższeniem góry, na której stoi. W hotelowym barze zjadamy pizzę mozarella, popijamy neperliwą wodą.

Mamy też super dzielnego rowerzystę, który na naszych oczach wjeżdża na ostatnie metry szczytu. Nie możemy sobie odmówić przyjemności porozmawiania z nim. Jest bardzo zmęczony, spocony jak nieszczęście, usmarkany; jesteśmy pełni podziwu dla jego wyczynu. Taki podjazd z samego dołu na szczyt! Teraz oglądamy jego rower. Przerzutka w piaście czternastobiegowa! Nasze siedmiobiegowe są przy niej jak ubogie krewne. Hamulce hydrauliczne i inne bajery (co się baba na nich nie zna) – z dumą objaśnia właściciel roweru. Żegnamy się z sympatycznym Holendrem, zjeżdżamy na dół kolejką linową i znów tramwajem wracamy do centrum. Robimy zakupy. Mamy na obiad wędzonego kurczaka, winogrona, brzoskwinie, morele.

Po obiedzie zwiedzamy stare miasto Liberca. Najpiękniejszy jest ratusz – koronkowa robota. Teraz szukamy drogi rowerowej na jutrzejszy wyjazd, dopytując o nią taksówkarza. Znaleźliśmy ścieżkę, dojeżdżając do domku, przy którym stoi drogowskaz na Hradek nad Nysą. Do naszej rozmowy podłącza się pani z ogródka domku. Entuzjastycznie wita się z nami, zaprasza do siebie na kawę. To Polka – pani Krystyna. Usłyszała rozmowę po polsku. Ma łzy w oczach. Oprowadza nas po swoim królestwie, pokazuje swój dom, siadamy w ślicznym ogródku. Od dwudziestu paru lat mieszka w Czechach. Na przyjemnej rozmowie przy kawie czas szybko upływa. Musimy wracać, by wypocząć przed drogą.

O pierwszej w nocy wracają do ubytowni jej mieszkañcy – nasi sąsiedzi. Hałasują, na maxa puszczają muzykę. Cichną nieco, gdy Romek zwrócił im uwagę.

Sobota, 24 czerwca 2006 r. Liberec – Kopaczów.

Zapowiada się kolejny upalny dzieñ. Wyjeżdżamy przed ósmą. Jedziemy na ścieżkę. Na rynku starego miasta w Libercu odbywa się jakaś impreza. Ustawiają się stare samochody i motocykle. Obrazek jest imponujący. Na chwilę się zatrzymujemy, oglądamy stare pojazdy.

Koło domku Krystyny dzwonimy naszymi rowerowymi dzwonkami. Krystyna jest przerażona, gdy widzi nasze wypakowane sakwy. Żegnamy się, wymieniając swoje adresy. Po powrocie wyślę Krystynie wspólne zdjęcia i parę paczek galaretek do ciasta, które uwielbia. Nigdzie nie ma lepszej niż polska galaretka – twierdzi.

Jedziemy nie zawsze najlepiej oznakowaną ścieżką rowerową nr 14. Tą ścieżką wzdłuż Nysy i Odry mamy zamiar dojechać do Gryfina. Kilka razy błądzimy, musimy pytać o drogę, ale w koñcu dostajemy się na prawidłowy trakt.

Po wjechaniu do Hradka nad Nysą napotykamy przeszkodę w postaci jakichś zawodów. Odcinek ścieżki rowerowej jest zamknięty. Musimy jechać tak, jak jadą samochody.

Robimy ostatnie zakupy w Czechach i drogą samochodową jedziemy do przejścia granicznego. Romek zauważa drogowskaz na styk trzech granic. Jedziemy tam. Magiczne miejsce na styku trzech granic. Robimy fotki i podążamy do Kopaczowa, gdzie mamy zarezerwowany nocleg.

Dom jest duży, odnowiony, prowadzi go dwóch sympatycznych panów. Niby wszystko jest, łazienka do naszego wyłącznego użytku, czajnik bezprzewodowy, lodówka, ale jakieś takie…, brak tu kobiecej ręki… Pan przynosi ogromną butlę coca-coli. Po zakwaterowaniu się i obfitym obiedzie jedziemy na zakupy okrężną drogą, by zwiedzić okolicę. Po drodze robimy zdjęcia panoramy Bogatyni, przejeżdżamy przez Sieniawkę i Porajów. Dojeżdżamy do przejścia granicznego do Zittau i wracamy do Kopaczowa, gdzie koñczymy dzisiejszy, bogaty we wrażenia kolejny dzieñ.

Niedziela, 25 czerwca 2006 r. Kopaczów, Sieniawka, Zittau – Goerlitz, Zgorzelec.

W obu narożnikach okna naszego pokoju są dwa gniazdka jaskółek. Romek robi im zdjęcia. Poluje obiektywem na mamusię, która karmi swoje maleñstwa. Jego cierpliwość zostaje wynagrodzona. Po śniadaniu zbieramy się do drogi. Jeszcze telefon do Kasi, po ósmej do Hani, bo prosiła, aby ją obudzić i ruszamy.

Najpierw przejście graniczne w Sieniawce i już jesteśmy w Zittau. Rozpoznajemy znaczek, który ma nas prowadzić szlakiem Nysy i już wstępuje w nas radość. Nie na długo zresztą, bo co rusz się gubimy. Oznakowanie wcale nie jest takie dobre, jak nam obiecywano. Raz lądujemy na jakimś wysypisku kamienia, drugi raz na solidnym ogrodzeniu. Znaczki nie są dobrze usytuowane. Trzeba sprawdzać każde skrzyżowanie, bo przed nim nie postawiono znaczka, a za nim owszem i to niekoniecznie z widocznej strony. Trzeba mieć oczy dookoła głowy.

Ogólnie rzecz biorąc ścieżka jest śliczna, pięknie położona, wśród zieleni, często nad wodą. Najbardziej nas cieszy droga, gdy prowadzi przy samej Nysie. Są na niej śliczne przystanki z ławeczką i koszem, ale są i całe budki, w których można odpocząć i schować się przed upałem.

Pogoda jest niesamowita. Upał jak w Afryce, wiaterek delikatny. Po drodze zajeżdżamy do klasztoru, który jest w tej chwili restaurowany. W sklepiku pamiątki wykonane przez zakonnice, niestety nasze finanse nie pozwalają na kupno choćby drobiazgu. Mijane miasteczka szokują porządkiem, zadbaniem, estetyką. Wiadomo: niemiecki ornung! Przysiadamy na rynku miasteczka. Dookoła ryneczku kosze na śmieci, jest niedziela rano, kiedy je do licha opróżnili, skoro wszystkie są puste?

Widzimy jakieś kąpielisko, ale za wstęp trzeba zapłacić. Trudno, nie będzie kąpieli; mojemu Wodnikowi trudno się z tym pogodzić. Nie na kąpiele przeznaczymy nasze euro, woda do picia jest bardziej potrzebna, a zanosi się, że może jej zabraknąć. Znów wpadamy na nadbrzeżną ścieżkę, ocienioną, osłoniętą drzewami. Niekiedy jest to szutrowa droga o znakomitej jakości, ale przeważa gładziuteñki asfalt. Jakoż i znajdujemy bezpłatną plażę. Kąpie się sporo ludzi. Dopiero Romek jest ukontentowany, gdy tapla się w wodzie. Mamy też czas na drzemkę w cieniu pod drzewem. Wybieramy miejsce na posiłek. Robimy kawę, zjadamy przygotowane przed wyjazdem kanapki. Były w rowerowej lodówce, teraz są przyjemnie chłodne. Wkład jeszcze się nie rozmroził, a temperatura powietrza ponad trzydzieści stopni.

Jedziemy do Goerlitz i nie zwiedzając go, kierujemy się wprost na przejście graniczne. Zwiedzać będziemy miasto wtedy, gdy znów wjedziemy na rowerową ścieżkę po niemieckiej stronie. Przekraczamy granicę i wjeżdżamy do Zgorzelca. Tuż za przejściem granicznym Romek wymienił pozostałe korony na złotówki bez straty. Pani minister finansów podała się do dymisji i taki mamy oto prezent, że złotówka spadła na pysk. Widzimy dom turysty. Na wszelki wypadek pytamy o cenę noclegów. Za pokój dwuosobowy chcą 75 złotych. To dużo!

Jedziemy na nocleg, który rezerwowałam już w kwietniu, ale pan, u którego zamawialiśmy pokój monitowany moim telefonem mówi, iż był przekonany, że mieliśmy rezerwację na maj i zrezygnowaliśmy, ale wobec tego, że to jego wina, umieści nas w jednym z pokoi swojego mieszkania. To kawałek drogi od Zgorzelca. Jedziemy, a pan znowu jest zaskoczony, że przyjechaliśmy tak wcześnie (jest godzina 16,45), myślał, że przyjedziemy późnym wieczorem… No, ale nie ma problemu, mówi, że pokój da, ale dopiero o dwudziestej… Teraz z żoną i dziećmi jadą realizować swoje sobotnie plany, tu jest kuchnia, z której możecie pañstwo korzystać, tu łazienka, gdzie się można wykąpać, tu leżaki, na których można wypocząć do naszego powrotu - objaśnia.

Przystajemy na te warunki, bo przecież gdzieś się musimy podziać. Tymczasem rozpakowujemy jedną sakwę, by podjechać do okolicznego sklepu i zrobić zakupy na kolację i śniadanie. Jedziemy, a Romek intensywnie myśli o niedogodności, jeśli będziemy gośćmi w cudzym mieszkaniu. Gospodarze będą spać, a my będziemy skrępowani. Cena była przystępna, bo umawialiśmy się na 25 złotych za nocleg, do tego pan (jeszcze w kwietniu) proponował w tej cenie dodatkowo śniadanie. Nie wiadomo, o której godzinie to śniadanie dostaniemy? Wstajemy o szóstej, mamy czekać na śniadanie do dziewiątej? Tym wszystkim Romek się trapi, gdy jedziemy trzy kilometry do sklepu.

Mamy wchodzić do środka, ale Romek dzieli się ze mną swoimi wątpliwościami. Postanawiamy, że spróbujemy załatwić inny nocleg. Pytamy taksówkarza, czy mógłby postarać się o numer telefonu domu turysty w Zgorzelcu? Nie ma sprawy, taksówkarz wywołuje panią z centrali, a ta prędziutko podaje mu numer telefonu domu turysty. Dzwonimy, są miejsca, prosimy o rezerwację pokoju dla nas, niebawem przyjedziemy.

Wracamy na miejsce naszego niedoszłego noclegu. Właściciele wyjechali już z domu, ale w ogródku siedzą dwie panie, chyba Rosjanki. Zabieramy pozostawione nasze rzeczy i spakowani, dzwonimy jeszcze do właściciela i informujemy go o naszej decyzji, będziemy nocowali gdzie indziej, czulibyśmy się u niego skrępowani. Mówimy, że ma gości w ogródku są to dwie Rosjanki. Mówi, że rozumie naszą decyzję, a na Rosjanki nie czekał, nie umawiał się z nimi, …ale to już zupełnie nie moja sprawa, więc koñczę rozmowę.

Pokój w domu turysty zadawala nas, chociaż cena jest wygórowana. Stanowczo! Cieszymy się jednak, że jesteśmy niezależni. Znów rozpakowujemy się i jedziemy na zakupy. Pytamy panią w recepcji, gdzie możemy wstawić rowery. Pani radzi, by zostawić je na parkingu, ale cieć chce po 6 złotych od roweru za dobę. Niech się wypcha. Spinamy rowery przed domem turysty i mamy nadzieję, że ich nikt nie podprowadzi.

Jemy obiadokolację, bierzemy kąpiel. Trudno mi zasnąć, jest bardzo gorąco, przewracam się jak naleśnik na patelni, w koñcu zasypiam.

Poniedziałek, 26 czerwca 2006 r. Zgorzelec.

Bardzo gorąco. Podnosimy się po szóstej i postanawiamy pojechać do atrakcji, którą wyczytaliśmy z mapy kupionej jeszcze w Czechach. Robimy śniadanie i kanapki na drogę. W sklepie kupujemy butlę napoju i ruszamy. Po drodze zajeżdżamy na cmentarz żołnierzy I Armii Wojska Polskiego. Historia poraża. Tak wielu tu poległo! Gorzka zaduma. W miejscowości Jerzmanki jest kościół św. Franciszka, ale wnętrze jest zamknięte. Obchodzimy nieciekawą z zewnątrz bryłę kościoła i możemy ruszać dalej, ale zatrzymuje nas inna atrakcja. Oto pani przy swoim domku ma świeżutkie pachnące pomidory, takie prosto z krzaka. Kupujemy dwa kilogramy za dwa pięćdziesiąt kilogram, poprosiliśmy panią o umycie czterech, będziemy jeść drugie śniadanie z pachnącymi pomidorami.

W Gozdaninie nie ma nic ciekawego, kierujemy się na Białogórze. Miejscową panią pytamy jak trafić do kurhanów, bo oznakowania żadnego nie ma. Jest kierunkowskaz na tartak, ale nie na kurhany - jedyną atrakcję tej okolicy. Jedziemy wskazaną przez panią drogą, skręcamy w las, wypatrujemy kurhanów, ale nie widzimy ich. Upał daje się we znaki, muchy i komary również, brak jakiegokolwiek oznakowania zniechęca nas do zawracania z drogi i musimy darować sobie to, po co tu przyjechaliśmy. Taka jest turystyka w naszym kraju. Dość narzekania, wracamy do domowych pieleszy mało przytulnego domu turysty. Po drodze w Realu zrobiliśmy zakupy. Romek wypatrzył piękny pieczony schab, poprosił panią o odkrojenie czterech plastrów. Postawiona rano pod kołdrę kasza jest już gotowa, dorobiliśmy sos, którym polaliśmy ciepły jeszcze schab i kaszę, do tego pomidory pokrojone w plastry, posypane drobno pokrojoną cebulką. Takie danie w domu może nie zachwyca, ale na wyjeździe? Palce lizać!

Po obiedzie kawa i krótki odpoczynek i jedziemy zwiedzać Zgorzelec. Pytamy panią w recepcji o centrum Zgorzelca, ale ta mówi, że tu gdzie jesteśmy, to całe centrum miasta.

W takim razie jedziemy do Goerlitz, przynajmniej zwiedzimy część miasta należącą do Niemców. Jest godzina siedemnasta, a zdumiewa brak ludzi na ulicach. Spotykamy tylko pojedyncze osoby, parę mamuś spędzających popołudnie ze swoimi pociechami. Dzieci rozebrane do samych majtek baraszkują wokół fontann. Śmiech dzieci i nawoływania ich matek odbija się echem po murach domów ustawionych wokół rynku. Objeżdżamy całe niemal miasto, usiłuję sobie przypomnieć coś z mojego pobytu tutaj sprzed lat, gdy byłam na zjeździe esperantystów, ale nie znajduję niczego. Miasto bardzo się od tego czasu zmieniło, poza tym byłam tu bardzo krótko, widać miasto nie wywarło wtedy na mnie należytego wrażenia. Dziś podoba mi się daleko bardziej, ale szokuje ten brak ludzi na ulicach. Wyjechali, czy siedzą w domach?

Wracamy do domu turysty, spinamy rowery i po gorącej herbacie kładziemy się spać.

Wtorek, 27 czerwca 2006 r. Zgorzelec – Łęknica.

Wstajemy o piątej. Romek przygotowuje śniadanie, a ja w tym czasie myję się, potem pakuję sakwy. Po śniadaniu kawa i koñczenie pakowania. Po Romka porannej toalecie wychodzimy z pokoju.

Rowery stały na wyznaczonym miejscu na parkingu. Kiedy podeszłam do roweru, podszedł do mnie pan parkingowy zainteresowany naszymi pojazdami. Wyjaśniłam mu jak leciwe są nasze rowery i co Romek w nich pozmieniał. Po przyjściu Romka wyprowadzamy rowery, zakładamy sakwy i żegnamy się z panem parkingowym.

Przed wjazdem do Niemiec, zaopatrzyliśmy się w dwie duże wody niegazowane i ruszyliśmy na kolejny etap po Niemczech wzdłuż Nysy. Dzieñ zapowiada się upalny. Szybko odnajdujemy ścieżkę rowerową i raźno ruszamy przed siebie. Droga przepiękna. Prowadziła najpierw wąskimi uliczkami miasta, potem opadała do Nysy, by po pewnym czasie zaprowadzić nas w zacienione, chłodne lasy. Jechało się fantastycznie. Gdzieś na polach zobaczyliśmy dwie sarenki, skaczące w złocistym zbożu, to znowu zachwyciły nas wiekowe, stare drzewa. Po drodze mijaliśmy parkingi dla rowerzystów. Jedne miały tylko same ławeczki, inne zadaszenia, a jeszcze inne to były prawie domki. Do jednego z takich domków zaszliśmy. Zjedliśmy tu śniadanie, po czym urządziliśmy sjestę. Romek wyciągnął się na ławce, ja przed domkiem na trawie.

W pewnym momencie minęła nas grupa starszych ludzi na rowerach. Tak byli pochłonięci manewrem skrętu w prawo, że nawet nas nie zauważyli. Wszyscy na oko byli znacznie starsi od nas. Zebraliśmy się i my w dalszą drogę.

Tę rowerową grupę wyprzedziliśmy w miasteczku, gdzie zatrzymali się na jakieś tutejsze atrakcje, jakiś park Troli, czy coś podobnego. Widzieliśmy ich jeszcze dwukrotnie, gdy my dla odmiany zatrzymaliśmy się na wypoczynek, a oni jechali dalej, potem pożegnaliśmy ich w kolejnym miasteczku, gdzie prawdopodobnie zatrzymali się na nocleg.

Po drodze mijamy się z panią, która jedzie samotnie. Zwraca uwagę tym, że jedzie na rowerze w kwiecistej sukience z dużym dekoltem, ale ten dekolt przykrywa wilgotnym ręcznikiem, potem jakąś bluzką i w ten sposób walczy z upałem. Mijamy się z nią kilkakrotnie. Usiłowaliśmy z nią nawet rozmawiać, ale była to raczej rozmowa na migi. Gesty były jednak przyjazne i pani nawet pozwoliła zrobić sobie zdjęcie. Jadąc, wciąż zachwycamy się ścieżką, nie mogąc się nadziwić, że takie cudo istnieje naprawdę. Oznakowanie ścieżki od Goerlitz do Łęknicy jest perfekcyjne.

Już w samej Łęknicy, przed samym mostem przed przejściem granicznym wprowadzeni jesteśmy jednak w błąd. Znaczek drogi (z charakterystyczną dla tego odcinka żabką) wskazuje w prawo. Zjeżdżamy jak kazała strzałka, ale tuż przed kolejnym mostem napotykamy na ogrodzenie z metalowych prętów. Musimy się wycofać. Kolejni rowerzyści nabierają się na ten sam zwód; usiłuję im wytłumaczyć, żeby się wycofali, bo tam nie ma przejazdu, ale tylko uśmiechami kwitują moje lingwistyczne starania. Za chwilę jeszcze bardziej roześmiani wracają za nami, bo teraz wiedzą to, czego przed chwilą nie mogli zrozumieć.

Łęknica to miasteczko kwitnące handlem. Tuż za mostem granicznym wjeżdżamy na rodzaj bazaru. Jednego ze sprzedawców pytamy o drogę na ulicę Leśną.

Przed wyjazdem szukałam mailowo osób, które pomogłyby znaleźć nam nocleg w Łęknicy w cenie do 25 złotych od osoby. Odezwał się pan Worsztynowicz, proponując darmowy nocleg w sali gimnastycznej swojej hurtowni piwa, wina i napojów(!). Teraz trafiamy bezbłędnie, a tu na placu uwijają się ludzie jak mrówki, samochody i wózki akumulatorowe manewrują po placu z wielką wprawą, a na dodatek działa jakiś agregat, hałasując potwornie. Zapytany o właściciela pracownik, prowadzi mnie do biura. Wskazuje na właściciela firmy, który zobaczywszy mnie w drzwiach, natychmiast podchodzi i wita się serdecznie. Mówi o awarii. Wyłączono prąd, dlatego działa agregat, który skutecznie zagłusza naszą rozmowę.

Pan Witold czuje się winny, chce nam zaproponować nocleg w hotelu, nawet za niego zapłaci, gdyby nie podobała się nam perspektywa noclegu w salce gimnastycznej jego zakładu przy hałasie agregatu. Stanowczo protestujemy. Możemy spać w hałasie, jesteśmy na tyle zmęczeni, że pewnie taki drobiazg nie będzie nam przeszkadzał. Salka gimnastyczna jest całkiem pokaźnych rozmiarów. Są dwa materace, dzięki którym nie będziemy musieli pompować naszych. Pan mówi, że jest nadzieja, że prąd włączą, wtedy agregat się odłączy i będzie cisza. Chce też z nami porozmawiać, teraz wyjeżdża, wróci około dziewiętnastej, wtedy porozmawiamy.

Zostawiamy nasze bagaże, bierzemy tylko jedną sakwę i jedziemy do miasteczka na zakupy. W barze zjedliśmy po kotlecie schabowym z frytkami i zestawem surówek. Dania były ogromne, miałam problem ze zjedzeniem całego.

Wracamy do hurtowni, agregat jeszcze działa, niedobrze. Póki co, przygotowujemy się do mycia w zimnej wodzie i po ciemku, ale schodzimy na dół i słyszymy radosne okrzyki pracowników, że jest prąd. Za moment robi się cisza, w łazience bez okien jest już jasno i jest ciepła woda. Bierzemy prysznic, a o dziewiętnastej podjeżdża pan Witold ze swoim współpracownikiem panem Mariuszem. Pan Witek przywiózł od żony w gustownym płaskim koszyczku ogromny talerz domowych pierogów z jagodami, do tego dzbanuszek śmietanki. My po obfitym obiedzie mamy jeszcze to wcisnąć? Pierogi są tak pyszne, że nie możemy się im oprzeć. Czas mija na przyjemnej rozmowie. Panowie opowiadają o swojej firmie, o problemach występujących w okresie upałów, my o swojej wędrówce, gospodarze podejmują piwem. Nie odmawiamy! Za oknem słyszymy nadchodzącą burzę, za moment rozpętało się na dobre, znów nie ma prądu, ale widać - to tylko chwilowa niewydolność.

Gdy ulewa skoñczyła się, nasi gospodarze wracają do swoich domków, nas zostawiając w sali gimnastycznej, życząc miłego snu. Sen jakoś nie przychodzi, bo rozmyślamy nad życzliwością i bezinteresownością ludzi, ich spontanicznymi gestami. Zastanawiamy się, że mamy szczęście, by trafiać na takie osoby, to wręcz nieprawdopodobne!

Środa, 28 czerwca 2006 r. Łęknica - Gubin.

Pan Mariusz przyjeżdża o siódmej z naszym zamrożonym wkładem do lodówki. Jesteśmy już spakowani, jeszcze pakujemy lodówkę i czekamy na przyjazd pana Witolda, żeby i z nim się pożegnać i podziękować za wspaniałą gościnę. Jeszcze chwila przyjemnej rozmowy i jeszcze jedno zaskoczenie, czujemy się zażenowani, bo oto pan Mariusz wręcza nam pamiątkowy album z dedykacją dla nas. Będzie pamiątka po tej niesamowitej wręcz gościnności obu panów.

Jedziemy na przejście graniczne i do Bad Muskau, oglądamy miasto, okazały zamek, który jest właśnie odnawiany i szukamy naszej drogi wyjazdowej. Już Romek ją wypatrzył, możemy jechać.

Wczoraj dzwoniłam do Ewy i mówiłam o zaletach ścieżki rowerowej nad Nysą i Odrą. Do tej pory jej wad nie widziałam. Ewa zaskoczyła mnie wiadomością, że ktoś jej mówił, że ta ścieżka wcale nie jest taka atrakcyjna, jakby się mogło wydawać. Mówiła, że zbudowano ją w miejscu starego toru kolejowego na nasypie. No i teraz właśnie wjeżdżamy na taki wał i jakże ta ścieżka zmienia się. Nie ma już altanek przystankowych, gdzie można zjeść śniadanie. Są pojedyncze ławeczki, ale bez stolika, nie ma gdzie się schronić przed słoñcem, zjeść posiłek, odpocząć. Jedyny stolik z zadaszeniem napotykamy dopiero na pięćdziesiątym pierwszym kilometrze. Jesteśmy już zmęczeni, głodni i chcemy godziwie wypocząć. Robimy kanapki. Rozkładamy wiktuały i wspominamy, jak to na początku naszych podróży zabraliśmy ze sobą deskę do krojenia – świnkę, którą Romek kupił mi kiedyś w Cepelii. Była w każdej naszej rowerowej podróży, dostała przydomek „Świnia Turystka” i teraz robimy jej zdjęcia, które będą zatytułowane – „Świnia na niemieckich dróżkach”. W ubiegłym roku w Finlandii złamała nogę. Co prawda noga się nie zrosła, ale też nie odpadła, przeto Świnia nadal jeździ z nami i ogląda świat. Romek niejednokrotnie zastanawiał się nawet czy by nie wystawić jej ryja, żeby mogła zobaczyć nieco więcej…

Krajobraz z nasypu po torze kolejowym niemal się nie zmienia. Droga zaczyna nam się dłużyć, robi się nudna, bo wciąż jednakowa, monotonna, do tego jedziemy pod wiatr.

Jesteśmy bardzo zadowoleni, gdy wreszcie docieramy do celu naszego dzisiejszego etapu i wjeżdżamy do niemieckiego miasta Guben, a po przekroczeniu granicy jesteśmy w Gubinie, gdzie kierowniczka schroniska PTSM lokuje nas w komfortowych warunkach w mieszkaniu po nauczycielce. Mamy więc niemalże apartament za 16 złotych od osoby. Dobrze nam tu. Zjadamy obiad co się zowie i po wieczornym przejeździe ulicami miasta wspaniale spędzamy noc. Cisza, spokój, nic nie przeszkadza.

Czwartek, 29 czerwca 2006 r. Gubin – Słubice.

Po doskonałym noclegu w Gubinie jedziemy za Odrę do Guben. Szybko odnajdujemy ścieżkę rowerową wzdłuż Nysy i Odry. Za miastem jest spory podjazd i mimo, że bagaże ciążą, jakoś się nañ wciągamy. Na dwunastym kilometrze drogi znajdujemy ładny parking, gdzie można byłoby przysiąść i zjeść śniadanie, ale miejsce jest zajęte przez tutejszych, którzy urządzili sobie tu spotkanie, biesiadują, dobrze się bawiąc.

Wjeżdżamy na nasyp i znów zaczyna się paskudna monotonia. Krajobraz wciąż ten sam.

Ta ścieżka to rowerowa obwodnica, zaczyna nas nudzić i nużyć. Miejsc parkingowych coraz mniej. Mało tego, że nie ma gdzie przysiąść, ale nawet nie ma gdzie oprzeć roweru, by zejść na dół „na sikundę”. Gdy w koñcu znajduję takie odpowiednie miejsce, paskudna mucha dopadła mnie i dotkliwie ugryzła w szyję, druga w czoło, tuż pod rondem kapelusza. Oba ukąszenia swędzą i bolą jednocześnie. Romkowi też nie jest najlepiej, bo od wczoraj ma katar. Nie miał go jesienią, nie miał go ani zimą ani wiosną, to w koñcu katar dopadł go latem! Aplikuję mu polopirynę S. Posłusznie wypija rozpuszczoną tabletkę.

Dobrze, że słoñce dziś nie grzeje zbyt mocno, bo droga byłaby jeszcze bardziej uciążliwa, a my bylibyśmy na tym wale jak na rozgrzanej patelni. Trudno wyobrazić sobie tę drogę, gdyby padał deszcz, lub cokolwiek stałoby się z rowerem. Naprawiać go w tych warunkach… lepiej nie myśleć. Mamy więc farta i nie ma co narzekać. Zjazdy do miasteczek czy pobliskich wiosek to jeszcze jeden problem, bo to 6 – 7 kilometrów, więc je sobie darujemy i do pobliskich miejscowości nie docieramy, nie mamy ochoty nadkładać drogi. Droga się ciągnie, wciąż jest jednakowa i mamy jej powoli dość. Jutro będziemy jechać po polskiej stronie - postanawiamy. Tu nic się nie dzieje. Pozdrowisz przejeżdżających obok rowerzystów i koniec atrakcji.

Cieszymy się, że za miejscem, gdzie Nysa wpada do Odry (w miejscowości Ratzdorf), droga schodzi z nasypu i prowadzi obok niego. To jednak powoduje, że teraz wcale nie widać rzeki. I tak źle i tak niedobrze. Znowu nudno i byle jak, wciąż jednakowo, żadnej różnorodności. Znowu nasyp! Po pięćdziesiątym kilometrze znajdujemy wreszcie ławkę i stolik, robimy popas, jesteśmy mocno głodni. Gotujemy wodę, pijemy kawę. Górą jedzie ta sama grupa wiekowych rowerzystów, którą spotykaliśmy wcześniej. Pozdrawiamy się wzajemnie. Jedna z pañ woła jak poprzednio: „do widzenia!” - po polsku. Podziwiamy ich, to już trzeci dzieñ, gdy się spotykamy. Każdy z uczestników tej grupy jest dobrze po sześćdziesiątce, albo i lepiej. Napotykani wcześniej inni rowerzyści z Niemiec, z którymi kilkakrotnie się spotykaliśmy, zostali w Eisenhuttenstadt, pożegnaliśmy się z nimi na moście na kanale Odry w tym mieście, my dalej jedziemy do Słubic.

Wjeżdżamy w koñcu do Frankfurtu nad Odrą. Natrafiamy na zjazd i rozwijamy maksymalną prędkość ja do 49,9 km/godz., Romek do 53. Pod kościołem we Frankfurcie, gdzie robiłam Romkowi zdjęcie trzydzieści lat temu, robię mu teraz podobne. Nie wiemy, czy tamto zdjęcie robiliśmy z tego samego miejsca, bo wtedy – tak nam się wydaje - było dużo mniej zabudowañ. Miasto się rozbudowało.

Przekraczamy granicę tak jak trzydzieści lat temu. I tu, tak jak wtedy, kiepskie wrażenie robią na nas celnicy. Nasze dowody wędrują z jednych rąk do drugich, jeden z celników umieszcza je w jakiejś maszynie, oddaje temu, który brał je od nas i ten z niechętnym wyrazem twarzy oddaje je nam z powrotem. Trzydzieści lat temu na tym samym moście, gdy niemiecki celnik powiedział „Auzwajs kontrole!” – przeszły nas dreszcze, podaliśmy mu dowody, on oddał je naszemu WOP-iście i dodał z niechęcią: „Abak!”. Przeszliśmy obok, jak chciał.

Jesteśmy zatem w Słubicach. Jest to zupełnie inne miasto, niż było trzydzieści lat temu. Zmieniło się bardzo pozytywnie. Wtedy było biedną, zapuszczoną sierotką na granicy polsko-niemieckiej, dziś jest ładnym, „wyjściowym” miastem, jak mawia Romek.

Do hotelu „Cargo”, w którym zarezerwowaliśmy nocleg, mamy jeszcze kawał drogi, jest na obrzeżach miasta. Na ulicę Transportową jedziemy po ścieżce rowerowej, która prowadzi po wale nad Odrą. Hotel jest okazały. Jak się okazuje, w recepcji jest pani Wanda Bąk, która odpowiedziała na mojego poszukiwawczego noclegów „po ludziach” maila.

W uzgodnieniu z kierownikiem hotelu panem Romanem Kudrykiem udzielili nam rabatu na nocleg w hotelu. Nasze zaskoczenie jest tym większe, że płacimy ni mniej, ni więcej tylko 25 złotych. Byliśmy przekonani, że zapłacimy 25 złotych od osoby, a płacimy tę kwotę za cały pokój. Są wspaniali ludzie nie tylko w Łęknicy, ale i w Słubicach!

Bagaże lokujemy w wygodnym pokoju i jedziemy coś zjeść do pobliskiego baru. Panuje tu swojska atmosfera. Zamawiamy po kotlecie schabowym, ja z pieczarkami, Romek z zestawem surówek – dziś stać nas na to! Rowery zostawiliśmy naprzeciw baru pod okiem pana ochroniarza, który zapewnił nas, że rowerom zupełnie nic się nie stanie, jeśli powierzymy je jego opiece. Jeszcze jeden fajny człowiek. Na kotlety trzeba trochę poczekać, bo jest to danie na zamówienie, ale warto, bo jest świeże, smaczne, a porcja ogromna. Na moim talerzu jest tyle ziemniaków, że mogłabym nimi nakarmić całą naszą trzyosobową rodzinę. Znowu jesteśmy objedzeni jak bąki. Za to smaczne danie zapłaciliśmy po 12 złotych. W sklepie robimy zakupy i wracamy do hotelu na wygodny nocleg.

Piątek, 30 czerwca 2006 r. Słubice – Kostrzyn.

Wyspani i zadowoleni wstajemy przed siódmą, chociaż obiecujemy sobie, że nie wyjedziemy wcześniej niż o dziesiątej, nie ma się co spieszyć, do Kostrzynia niedaleko. Zbieramy nasze manele i po śniadaniu i porannej toalecie wyjeżdżamy na drogę już po polskiej stronie. Nie ma rowerowej ścieżki, ale zakładamy, że na monotonię nie będziemy narzekać i tak jest w istocie.

Etap jest krótki, według drogowskazów ze Słubic do Kostrzynia ma być zaledwie trzydzieści kilometrów. Wydawało mi się, że droga sprzed trzydziestu lat była płaska. Albo górki w tym czasie wyrosły, albo moja pamięć jest zawodna.:-)

Robimy przystanek na boisku szkolnym w Pamięcinie. Jakoż i pojawia się rozmówczyni. Jest to sprzątaczka ze szkoły. Zrobiła porządki, przyszła na chwilę odetchnąć. Opowiada o swoim mało urozmaiconym życiu, które dzieli na dom i pracę i tak w kółko. Do tego jeszcze mąż ochlapus i życie z nim w separacji. Ma troje dzieci, z których dwoje wymaga opieki, pieniędzy mało, bo pracuje tylko na pół etatu. I tak jest zadowolona, że w ogóle ma pracę. Dobrze, że ich domek wykupił syn na własność, więc nie musi opłacać czynszu. Aby dorobić do pensji, musi chwytać się różnych zajęć, by uzupełnić braki na utrzymanie rodziny. Niewesołe losy tej kobiety przygnębiają. Ona walczy o byt, a my latem nie odmówimy sobie rowerowej eskapady na trzy tygodnie! Czy powinniśmy mieć poczucie winy? Czas nam w drogę. Żegnamy się z panią, życząc jej wszystkiego dobrego.

Jedziemy przez Owczary i Górzycę, szybko wjeżdżamy do Kostrzynia. Jedziemy od razu do schroniska. Nikogo tu jednak nie ma, ale w drzwiach wisi kartka z telefonem kierowniczki. Dzwonimy; będzie za chwilę. Gdy przychodzi, okazuje się, klucz do sekretariatu, który ma, nie pasuje.

Biegnie do kogoś tam, od kogo bierze dobry klucz, teraz ma wszystkie klucze oprócz klucza od łazienki. Obiecuje, że będzie się starała zdobyć go do wieczora, teraz pędzi na zebranie.

Jedziemy po zakupy na obiad i kolację, gdy wszystko już mamy, pojawia się też uradowana pani kierowniczka i z uśmiechem otwiera łazienkę, będzie więc gdzie zmyć całodzienne zmęczenie i zrobić przepierkę. Postanawiamy, że zrobimy sobie dodatkowy odpoczynek w tym mieście. Nocleg kosztuje dziesięć złotych, więc możemy sobie pozwolić na dodatkowy dzieñ odpoczynku, takie też były plany.

Sobota, 1 lipca 2006 r. Kostrzyñ.

Pozwalamy sobie na spanie do godziny siódmej i po porannych obrządkach jedziemy najpierw zwiedzić stare miasto, z którego zostały same ruiny, niemniej jest ciekawe. Złościmy się tylko, że nie ma żadnych wzmianek o nim w samym terenie, nawet wita nas nieprzyjazna tablica z informacją, że na zwiedzanie starego miasta trzeba mieć zgodę Urzędu Miasta. Czniamy na pozwolenie. Oglądamy, co da się zobaczyć, nieważne, że nie wiemy, co oglądamy. Mury obronne – wiadomo, brama wjazdowa też, fosa również. Tyle wiemy. Może za trzydzieści parę lat, jak dobrze pójdzie, informacja będzie pełniejsza? Widzieliśmy na tablicy z kierunkowskazami strzałkę na stalag III c. Jednak zgubiliśmy drogę ze ścieżki rowerowej.

Jedziemy do sąsiadującego z Kostrzynem miasta niemieckiego Kietz. Przekraczamy granicę i znów poraża nas bezruch i monotonia, cisza i porządek. Nic tu nie ma, zatrzymujemy się na posiłek przy ptaszarni. W wielkiej klatce są papugi, takie domowe. Dorosłe ptaki i ich maluchy. Maleñstwa baraszkują. Gdy Romek ustawia aparat, wszystkie starsze ptaki podfruwają do przodu, by się odpowiednio zaprezentować. Małe są prawie nieuchwytne, bo gdy mój kochany fotograf ustawi ostrość na małego ptaszka, ten mu akurat ucieka, gdy Romek naciska na spust migawki. Jednak ze zdjęć, które zrobił, wydaje się, będzie można coś wybrać. Jezdnią suną samochody, to Niemcy jadą na zakupy na przygraniczne polskie bazary. Nie tak dawno do nich jeździli Polacy po czajniki z gwizdkiem i inne atrakcje, których u nas nie było. Ja sama kupiłam onegdaj w NRD-owie lampy do naszego spółdzielczego mieszkania.

Wracamy do schroniska. Mamy kaszę gryczaną, smażymy na patelni kiełbasę, do tego są pomidory z cebulką i obiad jest jak się patrzy. Resztę trzeba zostawić na kolację, bo wszystko nie wchodzi. Po godzinnej drzemce jedziemy znów w miasto. Zaliczamy Park Lwa, do którego prowadzi drogowskaz. Na środku skwerku, który trudno nazwać parkiem, prezentuje się ponure oblicze zasypiającego króla zwierząt. Ale atrakcja! Rzeźba opisana bazgrotami przez mało uzdolnionych grafficiarzy. Wzmianki żadnej, komu park jest poświęcony. Turystyka po polsku! Radź turysto sobie sam, a jak nie umiesz, to chwal to, co zastajesz. No i dobrze. Do stalagu III c też nie udało nam się trafić, chociaż kierunkowskaz jest w mieście. Może dlatego, że zapytaliśmy o drogę niewłaściwego człowieka? Znaleźliśmy za to bez problemu dworzec o niekonwencjonalnym rozwiązaniu, bo posiada perony na dwóch poziomach. Nigdy wcześniej takiego dworca nie widzieliśmy. Mimo, że jest już bardzo leciwy, robi wrażenie. Z górnego peronu przyjeżdżają i odjeżdżają pociągi do Niemiec, z dolnego do miast w Polsce. Pani, która zauważyła nasze zainteresowanie zapewnia nas, że dworzec będzie odnowiony, wie o tym z pewnych źródeł.

Wracamy na nasze wygodne leże. W schronisku jest miło i spokojnie, jesteśmy tu zupełnie sami. Uzupełniamy notatki, robię solidną przepierkę, jemy kolację i kładziemy się spać. Jutro czeka nas dalsza droga.

Niedziela, 2 lipca 2006 r. Kostrzyn – Cedynia.

Romek budzi mnie, mówiąc, że to już ósma godzina. Akurat! Nie ma jeszcze szóstej. Ale wstaję. Dziś zapowiada się długi etap, a noclegu nie mamy. Nie mogłam się dodzwonić do schroniska w Moryniu, ani do pensjonatu w Chojnej, ani do informacji turystycznej w Cedyni (w sobotę i niedzielę jest nieczynna). Trzeba będzie dzwonić z drogi. Może po drodze coś znajdziemy?

Zadzwoniłam jeszcze do Gryfina do pensjonatu „Gabi”, a pani proponuje nocleg w przyczepie kampingowej za 70 złotych, „- Może pani sobie nawet pogrillować w ogródku – dodaje”. A niech to dunder świśnie! Ciekawe skąd oni biorą taką kalkulację noclegów? Wydamy takie pieniądze na noclegi, to nie będzie za co zjeść.

Romek wytyczył marszrutę, a ponieważ nie mamy innej mapy tylko tę w komputerze, wynotował miejscowości i gdzie mamy skręcać. Jedziemy przez Szumiłowo, Kajeñsko, Namyślin. Przed Kłosowem napotykamy piękne miejsce do biesiadowania i robimy sobie drugie śniadanie z podwójną herbatką. Ugotowałam w schronisku sześć jaj na twardo, teraz mamy wyżerkę!

W Kłosowie Romek pyta panią w sklepie o nawierzchnię drogi do Czelina. Pani jest rozmowna i dużo rzeczy nam podsuwa, co możemy ciekawego zobaczyć po drodze do Cedyni. To lepsze niż informacja turystyczna. Z tych cennych informacji bardzo się cieszymy, bo po drodze nie ma absolutnie żadnej wzmianki o punkcie dowodzenia, skąd kierowano forsowaniem Odry pod Siekierkami. Jako punkt obserwacyjny miejsce było bardzo dobrze wybrane. Dziś roztacza się tu piękna panorama nadodrzañskiej okolicy. Mamy świadomość historycznego miejsca i ogromu tragedii, jaka się tu rozegrała, ilu młodych ludzi tu poległo!

Jesteśmy zmęczeni, idziemy w zarośla i ucinamy sobie drzemkę. Należy nam się odpoczynek. Za Siekierkami zachodzimy na cmentarz poległych w bitwie żołnierzy. Żal serce ściska ilu młodych ludzi tu pochowano! Na środku cmentarza wzruszająca figura Matki Boskiej Pokoju. Zajeżdżamy też do Sanktuarium Maryjnego i mamy okazję podziękować za tak udane wakacje. Wszystko nam dopisuje. Układa się pomyślnie, pogoda jest nadzwyczajna, my jesteśmy zdrowi.

W Osinowie Dolnym wjeżdżamy na główną drogę i robi się nieprzyjemnie, bo blaszaków dużo, wszyscy pędzą, każdemu się spieszy nie wiadomo, do czego. Jedzie się paskudnie, wciąż w pełnym napięciu. Przed Cedynią zatrzymujemy się przy pomniku. Jest to górujący nad okolicą Piastowski Orzeł. Romek wspina się wbiegając na sam szczyt, staje u podnóża pomnika, robię mu zdjęcia. Jadąc, rozglądamy się za jakimś noclegiem. Znaleźliśmy na początku Cedyni, przy samym kąpielisku przy niewielkiej restauracyjce. Na zapleczu restauracji stoi labirynt domków, ładne otoczenie, przyjemnie.

Romek nie bierze mnie wcale do negocjacji, sam załatwił wszystko, zanim nadeszłam i pani już wie, że ma klienta w garści, bo pan Romek dał się urobić jak ciasto. Pokój jest jednak bardzo ładny, spory, łazienka wygodna, czyściutka i Romek bardzo zadowolony, że tu spędzimy noc. Zapłacił z góry i już nie mamy pieniędzy. Trzeba szukać bankomatu. Jest tylko jeden - banku spółdzielczego, trzeba płacić frycowe i pewnie bank za karę coś sobie uszczknie. Pieniądze wypłacone, możemy robić zakupy. Do miejsca naszego dzisiejszego noclegu docieramy mało ruchliwą i piękną aleją kasztanową. Romek poszedł na kąpielisko i kazał pilnować wodę, którą wstawił na chiñskie zupki. Zalewam zupę, wraca zadowolony z kąpieli Romek. Za chwilę możemy jeść nasz spóźniony obiad. Potem notatki na bieżąco w laptopie, wprowadzenie zdjęć, spojrzenie na jutrzejszą drogę. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie brak noclegu w Gryfinie.

Zadzwoniłam do Ani, ona serdecznie zaprasza nas do siebie, ale muszę szanować Romka upodobania. On chce być niezależny. Mam namiar na hotelik w Gryfinie i jutro z rana będę próbowała zamówić ten ostatni nocleg. Z Anią będziemy w kontakcie. Bardzo chcemy poznać tę sympatyczną dziewczynę, którą odnalazłam za pomocą internetu.

Poniedziałek, 3 lipca 2006 r. Cedynia – Gryfino.

O ósmej dzwonię do Ośrodka w Gryfinie, a potem do hoteliku. W ośrodku nie mają ani jednego wolnego miejsca, w hoteliku też nie, jeszcze facet, który się zgłosił zdenerwował mnie, bo odzywał się, jakby miał za chwilę umrzeć. Pewnie go obudziłam. Jak się ma hotelik, to trzeba być dyspozycyjnym.

Droga jest śliczna, ale świadomość, że nie ma noclegu i jeszcze na miejscu trzeba będzie go szukać, trochę przytłacza. W czasie drogi zadzwonił telefon, zatrzymuję się by go odebrać i jaka niespodzianka. Dzwoni właściciel hoteliku, pyta, czy dzwoniłam w sprawie noclegu, zgadza się dzwoniłam. Mój telefon odebrał jego zięć i nie wiedział, jaka jest sytuacja z noclegami. Ma jeszcze jeden pokój dwuosobowy. Cena 70 złotych, pytam, czy nie może być trochę taniej? Facet mówi, że wyremontował łazienkę za sześć tysięcy (i co, musi się panu zwrócić?), dobra jest - nie będę się targować. Weźmiemy ten nocleg. Pyta jeszcze, kiedy przyjedziemy. Odpowiadam, że nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie, bo jedziemy rowerami. Dobra, odpowiada, godzina nieistotna. Od razu raźniej się jedzie, gdy wiemy, że będziemy wygodnie spać.

To kolejny upalny dzieñ. Z Cedyni pojechaliśmy na Piasek, potem na Krajnik Górny i Dolny. Właśnie na Romka liczniku wyskoczyło pięć szóstek - 66666 kilometrów. Przystajemy i robimy licznikowi zdjęcie.

Wytyczona przez Romka droga dobra jest tylko do Krajnika Dolnego, dalej – wydaje nam się, panuje duży ruch przygraniczny, jedzie dużo ciężkich samochodów. Boimy się tego ostatniego odcinka drogi.

Romek proponuje, by przejść na niemiecką stronę, i tam spokojnie po ścieżce rowerowej dotrzeć do Gryfina. Pomysł wydaje się być dobry, z jego realizacją jest jednak gorzej, bo w Schwedt trudno jest trafić na znak ścieżki rowerowej. Trwają na niej jakieś prace budowlane, włączymy się na nią po drodze, na razie jedziemy drogą dla samochodów, po ścieżce wzdłuż szosy do Szczecina. Jedzie się znakomicie, nawet wtedy, gdy ścieżka się koñczy i jesteśmy zmuszeni jechać szosą.

Przypominamy sobie zabawę na zwiększanie tempa jazdy. Widząc w lusterku nadjeżdżający z tyłu samochód, rozpędzamy się i po momencie wyprzedzenia jesteśmy wciągani pędem samochodu i tempo jazdy znacznie wzrasta. Tak bawiliśmy się dawno temu, gdy w Polsce jeździło znacznie mniej samochodów. Dziś, gdy wyprzedza nas tir, to modlimy się raczej by raczył nas bezkolizyjnie wyprzedzić i bardziej hamujemy, niż gnamy do przodu. Tak jak hamowaliśmy jadąc dziś z góry w Krajniku Dolnym, a na swoich plecach czułam oddech tira. Asfalt na zakręcie wypiętrzył się po prawej stronie, Romek przede mną hamuje, bojąc się, by nie wpaść w jakąś koleinę, ja hamuję za nim, a tir gna bez wyobraźni, bo on ma szerokie opony i dużo kół, my mamy tylko po dwa koła i mocno rozwinięty dar przewidywania.

Teraz jadąc niemiecką szosą podziwiamy jej gładkość. Gdy najechałam na szyszkę, byłam zdziwiona, że trafiłam na jakąś przeszkodę. Za Gartz wjeżdżamy na ścieżkę rowerową i już do samego przejścia granicznego nią podążamy.

W Gryfinie najdłuższa odprawa. Panowie na granicy sprawdzają bardzo gorliwie każdego przekraczającego granicę. Znów nasze dowody trafiają do jakiejś specjalnej maszyny, może to jakaś akcja?

Robimy zdjęcia po ostatniej odprawie pod tablicą z nazwą miasta. To jest Gryfino i kres naszej tegorocznej podróży. Trafiamy tu po trzydziestu latach, kiedy tu wędrowaliśmy. Teraz chcemy przyjrzeć się miastu, z którego pochodzą niesamowici Agatka i Marek Klonowscy, którzy pojechali w swoją rowerową podróż poślubną z psem Fibim w przyczepie. Marek robi też wiele innych nadzwyczajnych rzeczy, które realizuje tak naturalnie, jakby jadł bułkę z masłem.

Do centrum wjeżdżamy przez most. Romek jedzie daleko w przedzie, nie mogę go dogonić, a chciałabym, żeby zrobił mi zdjęcie na tym gryfiñskim moście (Marek też miał takie). Doganiam go wreszcie, proszę, by zrobił mi zdjęcie, cofam się kawałek, żeby na zdjęciu była lepsza perspektywa. Tym swoim żądaniem psuję mu szyki, bo właśnie miał przebieg 66,66 km na liczniku – to dzisiejszy przebieg jego roweru i zapomniał o tym, by zrobić licznikowi kolejne zdjęcie, pasowałoby mu do dzisiejszych pięciu szóstek. Znowu moja wina!

Znajdujemy bankomat, znów musimy wypłacić pieniądze, bo liczyliśmy na tañszy nocleg i jedziemy do hoteliku – ulica Łużycka 100. Jakież jest nasze zdziwienie, gdy zastajemy drzwi zamknięte. Dzwonię wobec tego na telefon pana i ten zapewnia, że za chwilę przyjedzie. Ta chwila trwa prawie pół godziny. Gdy przyjechał, mówi, że sądził, iż przyjedziemy później. Stanowczo ludzie za dużo myślą na temat naszej jazdy. To już drugi pan liczy na to, że przyjedziemy wieczorem… Mamy jeszcze plany na dzisiaj. Chcemy się spotkać z Anią i Arturem, rozmawiałam z Anią, umówiliśmy się na osiemnastą, że przyjadą do nas. Wolałabym, żeby nie przyjeżdżali rowerami, bo dzisiejszy dystans dał się we znaki z powodu upału.

Po zakwaterowaniu się (pan policzył nam jednak 60 złotych za pokój z łazienką, a nie po 70) i po zakupach kąpiemy się, jemy zupę.

Nasi goście są punktualni. Chcemy ich podjąć kawą, ale mamy tylko dwa kubki. Proponują zmianę lokalu i jedziemy na kawę do nich. Po kawie proponują pokazanie nam kilku interesujących miejsc w okolicy Gryfina. Przewidziany jest przejazd samochodem. Będzie nam miło, ale nie chcemy im komplikować życia, z pewnością mają dużo zajęć. Na dziś odłożyli wszelkie zajęcia (Ania przygotowuje się do egzaminu) i zapewniają nas, że im będzie równie miło. Jedziemy.

Na początek pokazują nam taką rewelację, jakiej do tej pory nigdy nie widzieliśmy. Jest to krzywy las. Sosny w tym lesie są autentycznie krzywe. Dolna części pnia wygięta jest w półokrąg, tworząc rodzaj siedziska, a dalej pieñ rośnie pionowo w górę. Fascynująca sprawa, nigdy wcześniej niczego podobnego nie widzieliśmy. Ewenement przyrodniczy, wybryk natury, czy celowa i tajemnicza działalność człowieka? Nie ustalono, jaka jest przyczyna powstania krzywego lasu. Cieszy nas, że ustawiona jest odpowiednia tabliczka z informacją.

Potem nasi przewodnicy wiozą nas nad jezioro, gdzie często, jak opowiadają - Agata z Markiem robili swoje imprezki dla grona przyjaciół, do którego również należą Ania z Arturem. Jezioro jest prześliczne, błyszczy w promieniach chylącego się ku zachodowi słoñca. Wracamy uroczą drogą, gdzie prowadzi ścieżka rowerowa. Artur jedzie ostrożnie, przed nami jadą młode rowerzystki. Na koniec nasi nowi znajomi proponują nam pizzę i dodają, że w zasadzie nie mamy wyboru, tylko wybór z menu. Przygotowanie pizzy dzieje się na naszych oczach, bo oto pan włączył światło i widzimy jak zręcznie żongluje ciastem, a potem nakłada nañ przewidziane specjały. Podaje za chwilę ogromną pizzę i trójkątne kamionkowe talerzyki. Zajadamy się pizzą i oblizujemy paluchy. Wspaniali Ania i Artur zapewnili nam fantastyczny wieczór. Odwożą nas do hoteliku, dziękujemy im za wszystkie atrakcje i żegnamy się jak z dobrymi znajomymi. Bardzo przypadli nam do serca!

Jest już po jedenastej. Romek nastawia dla pewności telefon na budzenie o piątej rano i kładziemy się spać. Jest wygodnie.

Wtorek, 4 lipca 2006 r. Gryfino – Szczecin – Gdynia.

Jestem pierwsza na nogach. Zadzwonił budzik, Romek daje mi sójkę w bok, sądzę, że chce, bym to ja odebrała telefon, taka zmyłka. Poranne przygotowania idą sprawnie, przed siódmą jesteśmy gotowi do wyjazdu. Bilety kupiliśmy już wczoraj. Pakujemy się w pierwszy pociąg jadący do Szczecina. Przejazd jest krótki, trwa zaledwie dwadzieścia parę minut.

W Szczecinie wysiadamy na czwartym peronie. Przy wyjściu z wagonu stoi osiłek i bez jednego słowa odbiera nasze rowery i sakwy, jakby to zadanie do niego należało i w tym celu go postawiono. Serdecznie dziękujemy mu za pomoc. Oszołomiony Romek tylko odbierał od niego bagaże i rowery. Szukamy wyjazdu, ale natykamy się na zamkniętą bramę. Taszczymy rowery po schodach, teraz przejście po górnej platformie schodów i zejście na dół. Kładki do toczenia rowerów i wózków nie ma. Jesteśmy spoceni na maxa! Nie chce nam się już jechać do centrum. Pozostajemy na dworcu, jest za gorąco.

Romek przypadkiem odkrywa, że jest wjazd na perony od strony peronu trzeciego i gdy zapowiadają przyjazd naszego pociągu idziemy na trzeci peron.

Wprowadzenie rowerów do pociągu przebiega nadzwyczaj spokojnie, bo pociąg przyjechał dużo wcześniej przed godziną odjazdu i do wagonu na rowery wchodzimy sami. Rowery jednak nie dają się zawiesić w pionie na hakach, które kolej przygotowała. Dajemy za wygraną i mocujemy je stawiając na dwóch kołach. Zajmujemy pierwszy przedział, mając baczenie na nasze kochane pojazdy. Przejechały z nami trasę prawie dziewięciuset kilometrów, spisując się doskonale. Na całej trasie tylko dwa razy trzeba było dopompować powietrza w kołach. Nic nie nawaliło, co prawda urwał się hak od sakwy, z wymianą którego Romek jednak szybko sobie poradził. Patrzymy na nasze wehikuły z rozrzewnieniem.

Do wagonu przybywają kolejni rowerzyści. Większość to Niemcy z jednakowymi sakwami. Narodowość rozpoznawalna po sakwach. Przed wejściem do pociągu kupiliśmy sobie: Romek ciastka, ja połówkę kurczaka i teraz pałaszujemy te specjały. Potem robimy kawę. Rozśmieszył mnie do łez konduktor, którego jedna z Niemek poprosiła o pomoc w zamocowaniu roweru. Facet się spocił, ale nic nie wskórał. Nie ma takiej siły, by normalnych rozmiarów rower zmieścił się w przeznaczonych do niego uchwytach.

Jakieś niewymiarowe mają te haki, może w ramach racjonalizacji ktoś przy tych przeróbkach zarobił? Na licho były potrzebne te przeróbki? Pewnie żeby rowery stały na dwóch kołach, a nie na jednym.

W Wejherowie przygotowujemy się do wysiadania. Z przedziału wynosimy sakwy, ustawiamy rowery bliżej wyjściowych drzwi. Wszystko spokojnie i bez nerwów.

Stoimy na gdyñskim peronie, jeszcze tylko zejście po schodach do tunelu (bez kładki) i wyjście na Morską już po kładce schodów. Jedziemy do naszego domku z wiatrem w plecy i z radością w sercach. Za chwilę witamy się z Hanią i Kicią. Nasze kolejne, bardzo udane wakacje właśnie dobiegły koñca. Hania opowiada o jej zmaganiach podczas naszej nieobecności, a potem ogląda ze wzruszeniem obrazki z Pragi, gdzie była parę lat temu i zachwyca się zdjęciami ze Skalnego Miasta i Szczeliñca. Bierzemy kąpiel i idziemy spać. Bohaterowie są zmęczeni.

Podsumowanie

  • Wakacje udały się jak co roku. Dobra pogoda towarzyszy nam stale i wciąż, ale takiej „żyletki” jak w tym roku jeszcze nie było.
  • Rowery spisały się na medal, tylko ze dwa razy dopompowaliśmy powietrza w kołach. Nie liczymy złamanego w sakwie haka, bo jego wymiana trwała niecałe piętnaście minut.
  • Nie udała się zaplanowana wycieczka z Kostrzynia do Berlina, koszty przejazdu były zbyt wysokie, a zważywszy, że w tym czasie był Mundial, spodziewaliśmy się w Berlinie tłoku, a to nie jest to, co lubimy najbardziej.
  • Poznani za sprawą internetu ludzie okazali się wspaniali. To nie tylko pan Witold Worsztynowicz z Łęknicy, pani Wanda Bąk ze Słubic i Ania z Arturem z Gryfina. Jest sporo takich, którzy pomogli nam w planowaniu drogi, rezerwacji noclegów, penetracji rozkładów jazdy pociągów w Polsce, Czechach, Niemczech i w ogóle pomagali w przygotowaniach. Irena Podlahova z Pragi przysłała przydatne linki w tym słownik polsko – czeski i czesko - polski, Paweł z Kostrzynia nad Odrą zapoznał nas z rozkładem jazdy pociągów do Berlina i cenami biletów, a przy załatwianiu noclegów wspomagali Ślimak z Gubina, Krzysztof ze Zgorzelca, pan Suchocki z Łęknicy. Chyba nikogo nie pominęłam?
  • Z niemieckiej ścieżki rowerowej nad Odrą i Nysą nie byliśmy w stanie tak do syta poczuć atmosfery kraju, zobaczyć jak Niemcy żyją, jak się bawią, jak wypoczywają i pracują, widać było tylko efekty ich pracy. Porządek jest nieprawdopodobny!
  • Zachwycili nas gromadnie jeżdżący na rowerach Niemcy. Widywaliśmy i takich, którzy siedemdziesiąt lat przekroczyli sporo czasu temu. Takich w przedziale wiekowym 50 – 70 lat było najwięcej. Jechali roześmiani i radośni, skorzy do żartów.

Skomentuj >>

wzdłuż polsko-niemieckiej granicy~Jaśko
Dzięki za tak dokładną relację - już kilka lat temu wymarzyłem sobie wyprawę rowerową z przyjaciółmi od Świnoujścia do Zgorzelca (raczej d ... [dalej]2007-02-11 15:44
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikowanie tylko na zasadach
określionych przez redakcję Koła Roweru >>zobacz.
strona główna |  index

0.01815 sek.  optima cennik