Strona G��wna
Szukaj:   
abc     o nas     login
Wzmocnij POWER - wyjd¼ na rower
z powrotem strona główna do góry

USA 2004 - relacja z wyprawy

Denver

Wyjeżdżam z lotniska w kierunku Denver. Jestem zadowolony z udanego „lądowania” w stanach. Odbyło się bez jakichkolwiek problemów. Jadę drogą z bardzo szerokim poboczem i rozglądam się ciekawie wokoło. Jest lekko z górki, powiewa chłodny poranny wiaterek, słoñce ledwo co wstało ale jest ciepło. Dojechanie do centrum miasta zajmuje mi 1,5 godziny, na liczniku 40 km. Na mapie wydawało się bliżej. Zatrzymuję się pod sklepem 7-eleven i kupuję sobie gotową kanapkę i mapę. Sprzedawca widząc mnie z rowerem wyszedł przed sklep aby pochwalić się, że on też jeździ na rowerze. Przy okazji wypytuję go gdzie można kupić kask. Sklep rowerowy jest całkiem blisko więc po chwili jadę w kasku. Kupiłem taki sam jak został w domu - Giro Mojave. Tu był sporo tañszy niż w Warszawie. Następny punkt programu to duży sklep spożywczy. Znajduję go po chwili. Zrobiło się bardzo gorąco, co spowodowało, że kupiłem dużą ilość różnych napojów. Mój rower bardzo przybrał na wadze. Jadę dalej, w kierunku wypatrzonej jeszcze w Warszawie drogi 119. Przy okazji robię kilka zdjęć. Wąska ulica szybko zmieniła się w dwupasmową a po chwili już była całkiem sporą autostradą. Upał jest niemożliwy, huk przejeżdżających blaszaków i generalny smród zakurzonej drogi robi się nie do zniesienia. Po kilkunastu kilometrach wyszukuję na mapie jakieś objazdy. Trochę nadrabiam ale nie jadę autostradą. Po kolejnych 10km objazdy się koñczą i muszę wjechać z powrotem na znienawidzoną wylotówkę. Na szczęście do skrzyżowania na którym mam odbić w lewo w góry jest już nie daleko. Zaraz za skrzyżowaniem łapie mnie patrol. Facet, całkiem miły z resztą, gada coś, że tam gdzie ja chcę jechać nie można na rowerze bo nie ma pobocza i jest „high trafic”. No cóż, na władzę nie poradzę. Wracam więc kawałek i skręcam w równoległą, mniejszą drogę prowadzącą w góry. Może i lepiej bo ruch faktycznie jest mniejszy.

Golden Gate Canyon - Park Stanowy

Współdziel drogę

Góry witają mnie deszczem. Nie jakąś wielką nawałnicą, ale upierdliwym drobnym deszczykiem. Mozolnie wjeżdżam pod górkę na moim okropnie dociążonym rowerze. W sakwie jedzie ze mną prawie 4 litry wody – czyli cały galon. Nie wiedząc jakie będą w górach możliwości nabrania wody, wolałem mieć odpowiednią ilość przy sobie. Mijam znak drogowy przypominający blaszakom o współdzieleniu drogi z rowerzystami. Takie znaki powinny i stać w Polsce co 500m na każdej drodze. Mijam kolejne serpentyny. Jestem już nieźle zmęczony. Zrobiło się prawie ciemno. Zatrzymuję się przy jakimś budynku Visitor Center. Z tablic dowiaduję się, że jest tu jakiś park i konieczna jest opłata, a w ogóle przebywanie w parku w nocy wymaga dodatkowych opłat. Budynek ma zadaszony taras z drewnianą podłogą, w środku nikogo nie ma, uznaję więc, że niezależnie od ostrzeżeñ nikt mnie stąd nie wygoni. Rower opieram o barierkę a sam rozkładam się tuż obok niego. W nocy przyszedł jakiś facet z psem ale nie zwrócił na mnie uwagi. Rano zebrałem się dość wcześnie i ruszyłem w dalszą drogę. Po deszczu ani śladu, świeci słoñce, za to pojawił się silny wiatr oczywiście w twarz. Okolica jest faktycznie ładna. Zatrzymuję się na chwilę przy jeziorze. Znowu trafiłem na tablicę mówiącą coś o opłatach, ale ignoruję ją. Ulotka informacyjna, którą wziąłem z Visitor Center zawiera mapkę. Ułatwiło mi to planowanie drogi bo moja mapa w dużej skali pomija co mniejsze i ciekawsze drogi. Jadę więc przez park. Podjazdy miejscami ekstremalne. Ledwo utrzymuję równowagę. Kilkakrotnie zatrzymuję się też na odpoczynek. Mój niski przedwyjazdowy POWER daje się we znaki. Około południa docieram do punktu widokowego z którego można podziwiać Indian Peaks. Góry robią wrażenie. Odległe ośnieżone szczyty, z ostrymi, prawie pionowymi stokami. Odpoczywam, robię kilka zdjęć i drobną przegryzkę. O brak opłat na szczęście nikt się nie przyczepił.

Pomyłka

Wyjazd z parku zajął tylko kilka minut bo było bardzo stromo w dół. Jadę więc stodziewiętnastką, przeklęty wiatr jak wiał tak wieje, podjazdy całkiem niemałe. Wymija mnie całkiem sporo rowerzystów na kolarkach. Zatrzymuję się na chwilę w Rollinsville. Dalej mam zjazd do Nederland. Bardzo fajne miasteczko. Położone w dolinie, z wszystkich stron otoczone sporymi górami, do tego typowa amerykañska zabudowa. No i oczywiście jest odpowiednio duży sklep gdzie można uzupełnić zapasy żywności. Mnie w zasadzie nic nie potrzeba, ale wszedłem do sklepu z zamiarem zakupu jakiegoś gotowego obiadu. Były pieczone kurczaki, więc na obiad miałem udka i sałatkę owocową. Po obiedzie ruszam w dalszą drogę. Mijam sztuczne jezioro, jest cały czas z góry. Jakoś niespecjalnie mi się podoba to z góry, bo przecież podjeżdżałem kilkanaście godzin. Ale cóż innej drogi nie ma. Jadę w dół coraz szybciej, stromizna niemała. Pocieszam się, że może do Estes Park, miejscowości otwierającej wjazd do Rocky Moutains – głównego celu mojej podróży, jest w dół. Ale gdzie tam. Zgodnie z moimi obawami po 25km szaleñczej jazdy staję przed tabliczką Boulder, czyli pojechałem w zupełnie innym kierunku. Przyjrzałem się dokładnie mojej niedokładnej mapie i wypatrzyłem, że droga 119 skręca właśnie w prawo a ta którą miałem dalej jechać ma numer 72. Ech... powrót zajmie przecież cały dzieñ. Podjeżdża do mnie policjant na motocyklu. Wypytuje czy wszystko w porządku. Mówię mu o mojej pomyłce. Ten proponuje mi wyjazd inną drogą, nawet mnie podprowadza przez miasto. Ruszam więc pod górę. Wskazana droga robi się szybko drastyczną stromizną. Prawie nie mogę jechać. Sytuację ratuje człowiek imieniem Mark ze swoim wielkim samochodem. Ładuję rower na samochód i jedziemy pod górę. Mark powiedział, że może mnie podwieźć aż do 72. Droga pnie się wyżej i wyżej. Tak sobie myślę, że wjeżdżałbym znacznie dłużej niż początkowo sądziłem. Policjant źle mnie pokierował, bo wskazana przez niego droga przechodzi prawie przez szczyty okolicznych gór i później prowadzi w dół do 72, co oznacza niepotrzebne podjeżdżanie. Na szczęście, dzięki Markowi po około półgodzinie jestem znów na 72.

Nocleg

Jadę dalej mijając kolejne miasteczka. Droga wiedzie na sporej wysokości, ponad 9000 ft (~3000 m). Czuję lekko rozrzedzone powietrze, trochę ciężej się oddycha. Robi się wieczór więc rozglądam się za miejscówką do spania. Z lewej mam las ogrodzony drutem kolczastym z prawej pole, również ogrodzone drutem kolczastym. Jadę dalej, pole zmieniło się w las, potem w górę i znowu w pole ale płot jak był tak jest. Wszędzie, gdzieżby się nie obejrzeć można spotkać tabliczkę „PRIVATE, keep out” lub „Trespassing not allowed”. Kurczę, co tu zrobić. Próbuję wjechać do lasu, ale wszystkie drogi jakie można spotkać są ogrodzone i po kilkudziesięciu metrach koñczą się pod jakąś chałupą. Zaczynam się niepokoić bo wczoraj była podobna sytuacja. Po prostu nie ma się gdzie rozłożyć. Trafiam w pewnym momencie na parking z ławeczkami (po tutejszemu picnicground), ale seria ostrzeżeñ o zakazie biwakowania skutecznie mnie odstrasza. Ląduję ostatecznie na kempingu. Lichwiarska cena 13 usd za 2 m2 do spania. No nic, przynajmniej się wykąpię w ciepłej wodzie, choć to dopiero drugi dzieñ i nie odczuwam zbytnio takiej potrzeby. Rozkładam namiot i jadę szukać prysznica, ale nie mogę znaleźć. Pytam ludzi a oni mi pokazują tylko kible, a prysznica to tutaj nie ma. Jak to nie ma ?! Na campingu za $13 nie ma prysznica?! I jest tylko jeden kran na środku z zakazem wszystkiego tj mycia się, mycia naczyñ, prania, wynoszenia wody poza kemping. No cóż co kraj to obyczaj. Ale ja chcę prysznic. Postanawiam wykorzystać mój niedawny nabytek, worek na wodę ortlieba. Wodę do picia przelewam do butelki po pepsi, a do worka nalewam ze 7 litrów wody ze wspomnianego kranu. Dwie miski wrzątku powodują znaczne podgrzanie wody w worku. Całość wieszam na gałęzi, odkręcam kran i mam prysznic!!! Niezły wynalazek. Szkoda że koñcówka prysznicowa jakoś nie pasuje do zaworu. No i mogłoby być trochę cieplej, ale trudno aby w górach w nocy było ciepło. Wykąpany wskakuję do śpiwora. Przez siatkę moskitiery oglądam gwiazdy, po chwili już śpię.

Jezioro Lily Lake

Nazajutrz opuszczam camping dość wcześnie. Słoñce ledwo co wstało, jest rześki poranek. Upatrzyłem sobie na mapie drogę przez las, która pozwoli na reszcie zjechać z głównej blaszakowej szosy. Zatrzymuję się na chwilę przy malutkim sklepiku celem uzupełnienia zapasów ale nic oprócz kolki i bananów tu nie mają. Niedługo później mijam miejscowość Meeker z wspaniałym widokiem na Mt Meeker i kawałek dalej na Long’s Peak. Robię parę zdjęć, wymieniam pozdrowienia z grupą ludzi na koniach i ruszam na poszukiwanie leśniej drogi. Mijam ostatnią przełęcz i tocząc się powolutku w dół wypatruję wjazdu do lasu. Ale gdzie tam. Wszystko jak zwykle ogrodzone i wszystkie wjazdy do lasu opatrzone tabliczką „private, keep out”. Po chwili wracam kawałek do góry w celu sprawdzenia czy na pewno czegoś nie przeoczyłem. Ale nie. Drogi z mapy po prostu nie ma. Zawracam i puszczam hamulce rozpędzając się błyskawicznie. Z ogromną prędkością dojeżdżam do jeziora Lily Lake. Jezioro jest faktycznie bardzo ładne i na pewno z tego powodu jest tu park stanowy. Zakaz wjazdu rowerzystom też jest. Podprowadzam rower do ławeczki i robię sobie przegryzkę przyglądając się przy okazji grupie dzieciaków ganiających za wiewiórkami. Według mapy moja leśna droga przebiega bardzo blisko ścieżki prowadzącej wokół jeziora. Prowadzę więc rower na drugą stronę jeziora, mijając całkiem sporo dziwnie patrzących się na mnie ludzi. Po chwili stoję na krawędzi wysokiego zbocza. W oddali widzę moją drogę, jednak sprowadzenie na nią załadowanego roweru jest praktycznie niemożliwe. Przez chwilę jeszcze podziwiam widok ze skarpy i wracam nad jezioro. Oficjalnie znów mnie czeka prowadzenie jednak niewiele myśląc wskakuję na rowerek. Po chwili znów jestem na asfaltowej drodze.

Rocky Mountains National Park

Kilka kilometrów zjazdu jest pocieszeniem po porażce szukania skrótu. Mijam kolejne jezioro, tym razem sztuczne, Marys Lake. Jestem na obrzeżu Estes Park i tuż przed wjazdem do Rocky Mountains National Park. Upał zrobił się okropny. Na domiar złego ruch samochodów znacznie przybrał. Staram się znaleźć jakąś alternatywną drogę, choćby kawałek bez huku ciężarówek. Mapę mam już w miarę dokładną 1:200 tys z serii National Geografic. Niestety oprócz krótkiego, równoległego do właściwej drogi, odcinka, na pozbycie się blaszaków raczej nie ma szans. Chyba, że w nocy albo wcześnie rano. Niemniej nawet 15 minut odpoczynku jest wskazane. Jadąc równoległą mijam punkt poboru opłat za wstęp do parku. Mógłbym pojechać dalej, nie płacąc ale nie znając lokalnych zwyczajów wolę zejść i zapłacić te parę dolarów. Dla rowerzysty lub piechura jest to 5 USD dla blaszaka 15 USD. Kawałek dalej moja droga przeradza się w ścieżkę, oznaczoną tabliczkami „no dogs, no bikes”. Myślę sobie, że rowerzysta nie jest tu, niestety, mile widziany. Nie mając wyjścia jadę tą właśnie ścieżką i po jakichś 700m docieram do wijącego się serpentynami asfaltu. Podjazd niezbyt stromy i niezbyt długi prowadzi mnie do Door Ridge Junction Trailhead czyli dołączenia drogi nr 36 (którą jechałem) do drogi nr 34. Tutaj, po krótkim odpoczynku i uzupełnieniu zawartości bidonika skręcam w prawo i stromym zjazdem pędzę do Sheep Lakes gdzie zaczyna się czternasto kilometrowy odcinek Old Fall River Road - droga którą mam zamiar dojechać do Alpine Visitor Center. Mijam także czwórkę rowerzystów-sakwiarzy jadących w przeciwnym kierunku. Widać nie jestem tutaj wyjątkiem.

W górę

Najpierw kawałek asfaltowy. Oficjalnie nie należy on do Old Fall River Road ale na pewno jest jej przedłużeniem. W pobliżu są dwa wodospady i dwa duże parkingi z równie dużą ilością samochodów. Na szczęście nie wszyscy decydują się na jazdę właściwą starą drogą. Po ok. 4 kilometrach spotykam szlaban, na szczęście otwarty i tabliczkę informującą o początku podjazdu. Można też za 2 dolary kupić sobie przewodnik. Kupowanie polega na wrzuceniu do pojemnika pieniędzy i wzięciu przewodnika z kasetki. Jest to dość powszechna tutaj forma sprzedaży. Dokonuję zakupu przewodnika i ochoczo ruszam pod górę. Tuż przede mną pojechało troje innych rowerzystów, ale na pusto. Początkowo myślałem, że ich dogonię i cisnąłem całkiem mocno jednak po kilkuset metrach stromość podjazdu zwiększyła się więc musiałem odpuścić. Rzeka Fall początkowo w głębokiej dolinie, zrównała się z drogą. Na jednym z zakrętów, niedaleko małego wodospadu zatrzymuję się w celu zrobienia obiadu. Rozpalanie kuchenki przyciągnęło kilkoro gapiów z samochodów. Musiałem tłumaczyć skąd jade i dokąd i w ogóle, że to tak można. Na szczęście atrakcja nie trwała długo, kuchenkę doprowadziłem do porządku bez spowodowania pożaru lasu i po kilkunastu minutach mogłem spokojnie zjeść obiad. Po obiedzie ruszam w dalszą drogę. Z każdym obrotem koła czuję coraz bardziej oznaki dużej wysokości. Serce mi wali ze sto uderzeñ na minutę, co dwieście metrów muszę się zatrzymywać na odpoczynek. Jazda staje się mordercza, zrobiło się zimno i wietrznie. Za to widoki coraz ciekawsze, niestety na zdjęcia trochę za ciemno. Do Alpine Visitor Center docieram o zmroku. Niezbyt dobrze się czuję, boli mnie głowa. To łagodne objawy choroby wysokościowej. Nie sama wysokość (prawie 3600 metrów n.p.m.), ale tempo jej zdobywania było stanowczo za duże. W koñcu kilka godzin temu byłem ponad 1000 metrów niżej. O dalszej jeździe nie ma mowy. Z parkingu odjeżdżają ostatnie samochody i zostaję sam. Z pobliskiego lodowca zawiewa mroźne powierze choć to środek lata. Mam na siebie dwa polary, długie polarowe spodnie oraz kurtkę, czapkę i rękawiczki. Namiot rozkładam w zaułku jednego z zabudowañ gdzie akurat trochę mniej wiało. W nocy wiatr robi się jeszcze silniejszy, rzuca namiotem i stara się go porwać. Ustaje dopiero nad ranem i pozwala mi trochę się zdrzemnąć.

Trail Ridge Road

Liczyłem, że do rana objawy choroby wysokościowej znikną. Ale gdzie tam. Jestem bardzo osłabiony. Powolutku wchodzę na pobliski punkt widokowy. Około 9:00 zaczęli pojawiać się pierwsi turyści. Oczywiście ja byłem już dawno spakowany, a po moim biwaku nie było nawet śladu. Czekałem na otwarcie Visitor Center licząc na możliwość zakupienia jakiegoś smakowego napoju ale się nie doczekałem. Ruszam więc drogą Trail Ridge Road stanowiącą fragment 34-rki. Podjazd na najwyższy punkt drogi o wysokości 3713 m, dwustumetrowymi skokami zajmuje mi sporo czasu. Jest to najwyższe miejsce, przez które przejechałem na rowerze. Mijam przełęcz Iceberg Pass i zatrzymuję się kawałek dalej robiąc sobie pieszą wycieczkę przez Tundra Nature Trail. Dalej już jest tylko w dół. Ponad 20km zjazdu do Estes Park. Najpierw jadę prawie po szczytach gór, potem ostrym zboczem, przez chmury i deszcz. Zatrzymuję się też kilka razy przy punktach widokowych podziwiając okolicę. Około 13:00 jestem już w Estes Park. Kręcę się chwilę po miasteczku, potem jadę do sklepu.

Co dalej ?

Zastanawiam się gdzie teraz pojechać. Wracać do parku nie ma po co bo za mało czasu aby gdziekolwiek zajechać, z kolei w stronę Denver jest nieco za blisko, będę za wcześnie. Wstępuję do sklepu z mapami i wyszukuję sobie interesująco wyglądający obszar na północny zachód od Estes Park. Przejazd wybranej trasy powinien zająć dwa dni plus potem dwa dni na powrót czyli akurat tyle ile mi zostało. W Estes Park zostaję jeszcze jakiś czas, łącząc studiowanie mapy z obiadem nad pobliskim jeziorem. Później ruszam ścieżką rowerową wzdłuż 34-rki by za chwilę skręcić w Dry Gulch i dalej na 43-kę prowadzącą przez miejscowość Glen Haven. W pewnym momencie droga prowadzi w dół po bardzo stromych serpentynach (jeszcze takich nie widziałem) i chwilę później jadę już głębokim kanionem. Po jakiejś godzinie jazdy zatrzymuję się przy ławeczkach nad rzeką. W sumie niezła miejscówka (biwakowanie oczywiście surowo wzbronione) ale rzeka rozbijająca się na wystających głazach potwornie hałasuje. Dodatkowo dźwięk wzmacniają odbicia od ścian kanionu. Postanawiam poszukać innej miejscówki, dalej od rzeki. I to był błąd. Przez dalsze 20 km mijam tylko wąskie opustoszałe zagrody, coś w stylu działek, oczywiście przyodziane gęstymi zasiekami z drutu kolczastego. Chciałem nawet zanocować u kogoś na podwórku, ale wokoło nie ma nikogo. Jadę powolutku tyle co spadek drogi rozglądając się uważnie za miejscówką. Nic z tego. Ostatecznie dojeżdżam do dużej krzyżówki, przy której jest camping. Zrobiło się całkiem ciemno więc postanawiam zostać na tym campingu. Wjechałem, rozłożyłem namiot, umyłem się w rzece, zrobiłem sobie kolację, nikt się o nic nie pytał, nikt nie przyszedł po pieniądze.

Własność prywatna

Obudziłem się dość wcześnie jak na amerykę, czyli o 6:00. Nikogo niema, wszyscy w głębokim śnie. Zwinąłem namiot, wygrzałem się nieco w porannym słoñcu, po czym niewiele myśląc ruszyłem w dalszą drogę. Jadę kawałek pod górę główną, potem ostry skręt w lewo i już jestem na leśnej drodze prowadzącej przez góry do jeziora Pinewood. Podjazd jest niczego sobie. Na kamieniach ślizga mi się tylne koło. 5km mozolnej jazdy pod górę zajmuje ponad godzinę. Gdy podjazd nieco zelżał i już miałem nadzieję, że jestem na szczycie góry, moją drogę przeciął szlaban ze standardowym napisem „private – keep out”. Jak to ?! Na mapie ta droga jest przejezdna ! Kurczę. Żadnego dzwonka, bramofonu tylko klawiaturka do otwierania bramy za pomocą kodu, nikogo wokół. To już jest przegięcie ! Nienawidzę tego kraju. Własność prywatna jest tu absurdalna. Chyba dwie trzecie światowej produkcji drutu kolczastego zużywają w USA! Cóż robić ? Zawracam i z dzikim pędem jadę w stronę Loveland i dalej do Denver.

Przez pola

Góry zostały daleko w tyle. Jadę poboczem międzystanowej, szerokiej, wielopasmowej drogi. Obok mijają mnie gnające niewiadomo dokąd samochody, robiąc przy tym dużo smrodu i hałasu. Przy najbliższej okazji skręcam na równoległą, małą lokalną drogę ciągnącą się między ogromnymi uprawami kukurydzy. Asfalt po chwili się skoñczył i jazda zrobiła się całkiem przyjemna. O dziwo, nawet wiatr mi sprzyja. Za to po prawej, od strony gór idzie burza. Chmury kłębią się nad szczytami i powoli przesuwają się w stronę Denver. Mijam kolejne przecznice, domy, lecą kilometry. Początkowo planowałem nocleg jakieś 50 km przed Denver, jednak dawno minąłem upatrzone miejsce (nie takie złe) i zbliżyłem się do miasta znacznie bardziej. Zostały mi ponad dwa dni do odlotu. Co tu robić? Postanawiam przenocować blisko lotniska a jutro wypożyczyć blaszaka, wrócić do parku i zaliczyć jeszcze jakąś niemałą górkę. Jaką ? Niewiele się zastanawiałem – oczywiście najwyższą - Long’s Peak. Ostatecznie nocuję w jakimś lokalnym rezerwacie przyrody. Tabliczki o zakazie rozkładania namiotu już na mnie nie robią żadnego wrażenia. Są po prostu wszędzie. Pobliska rzeka śmierdzi szambem – a myślałem, że w Stanach wszystkie rzeki są czyste.

Nocleg przy drodze

Rano wypożyczam samochód – Dodge Dakota Quad. Nie mam rezerwacji więc dostałem nędzną cenę – w sumie za dwa dni prawie 200 dolarów ! Ładuję mój rowerek na pakę i do parku. Po czterech godzinach jestem z powrotem przy Alpine Center na wysokości 3600 m. Robię dodatkowe zdjęcia, odwiedzam także jezioro Shadow Mountain. Wieczorem próbuję przenocować na kempingu Glacier Basin jednak nie ma miejsc. Jest już ciemno, nie chce mi się już dalej jechać. Znajduję sobie odpowiednie miesce na poboczu drogi, rozkładam karimatkę w części bagażowej blaszaka i zasypiam. Około 6 rano podjeżdża policja. No tak, trzeba było wstawać jak tylko obok przejechał pierwszy samochód! Rączki do góry, prawo jazdy, standardowa procedurka. Na pytanie ile tu stoję odpowiedziałem, że niecałą godzinę – to mnie chyba uratowało bo wstęp do parku zaczyna się od piątej. Musiałem jeszcze wytłumaczyć co tu robię i że chcę iść na Long’s Peak. Policjantka poradziła mi jeszcze żebym już wyruszał bo to długa i trudna droga, po czym pojechała. Tym razem mi się upiekło.

Long’s Peak

Na szlak wyruszyłem o 7:15. Podejście długie i niełatwe. Przez większość czasu idę sam, za to co kawałek spotykam różne małe zwierzęta. Dopiero przy połączeniu szlaków mojego i tego od wschodniej strony pojawia się sporo ludzi, także na koniach. Docieram do Boulder Field. Składa się ono z setek ogromnych płaskich głazów. Jest tu też miejsce na namioty. Część ludzi robi sobie jednodniową przerwę przed wejściem na szczyt. Ja nie mam na to czasu. Namiotu też nie mam. Skacząc z kamienia na kamieñ wchodzę coraz wyżej i wyżej. Czasem wydaje się, że już dalej bez lin i haków nie można wejść. Ale zaraz okazuje się, że wystarczy prześliznąć się przez jakiś wyłom, bądź uskok i dalsza droga jest całkiem łatwa. Łatwa oznacza oczywiście włażenie na czworakach po prawie pionowej, 500 metrowej ścianie. Około 14:00 docieram na szczyt. Rozrzedzone powietrze znów daje mi się we znaki. Jestem na wysokości 4345 m – na dachu Rocky Moutains National Park. Co ciekawe dach jest prawie zupełnie płaski. Padła mi bateria w aparacie, nauczka na przyszłość aby pamiętać o ładowaniu ! Przez około godzinę wyleguję się na jednej z rozgrzanych skał, po czym rozpoczynam schodzenie. Coraz bardziej odczuwam zmęczenie, potęgowane przez dużą wysokość. Docieram do Boulder Field. Od życzliwych ludzi pożyczam pompkę i nabieram wody. W takim miejscu jak to pompka jest nieodzowna. Doskonale słychać, gdzieniegdzie nawet widać, wodę płynącą między skałami z pobliskiego lodowca, ale bez pompki z dwumetrową rurką praktycznie nie ma do niej dostępu. Później schodzę szybko w dół tą samą drogą. W miarę zmniejszania wysokości ustępuje ból głowy, poprawia się nieco moje samopoczucie. Na parking docieram o zmroku. Long’s Peak jest mój. Rower tym razem musiał poczekać na dole. W nagrodę kupuję sobie znaczek Long’s Peak.

Yosemite National Park

Tydzieñ przerwy w wyprawie na „sprawy służbowe” minął szybko. W piątek po południu wyruszam do Yosemite National Park w Sierra Nevada. Rower oczywiście jedzie ze mną, choć obaj poruszamy się samochodem. Do parku docieram wieczorem więc na zobaczenie czegokolwiek nie ma już czasu. Próba spędzenia noclegu w dolinie koñczy się fiaskiem – wszystkie kempingi są pełne, spanie na parkingu lub w lesie jak zwykle zabronione. Ostatecznie znajduję spanie nad rzeką między jakimiś namiotami. Początkowo myślałem, że to po prostu ludzie sobie nocują na dziko, ale niestety miejsce okazało się prywatnym kampingiem. Za $17, oczywiście bez prysznica. Jest całkiem gorąco nawet w nocy. Rano zostawiam blaszaka na parkingu a sam ruszam na piechotę obejrzeć wodospad Yosemite. Po godzinie wspinaczki okazuje się, że owszem wodospad jest, ale bez wody !!! Po prostu sierpieñ to miesiąc kiedy poziom wody w lokalnych strumieniach osiąga minimum a czasami nawet mniej. Dalsze zwiedzanie doliny Yosemite rozpoczynam na rowerze. Robię 30 kilometrową pętlę. Okazuje się, że wzorem z Rocky Moutains na rowerze można jeździć tylko w wyznaczonych miejscach. Wszędzie zakazy i nakazy. W międzyczasie gorąc zrobił się okropny. Chciałem pojechać na Glacier Point ale okazało się, że to 40km wspinaczki na co z powodów czasowych nie mogłem sobie pozwolić. Ostatecznie przesiadam się z powrotem do blaszaka, odwiedzam jeszcze skupisko ogromnych sekwoi i tego samego dnia opuszczam park. Jestem nieco zawiedziony. Tłumy ludzi, kłopoty z noclegiem oraz brak możliwości pojeżdżenia na rowerze zniesmaczyły mnie dokumentnie.


Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikowanie tylko na zasadach
określionych przez redakcję Koła Roweru >>zobacz.
strona główna |  index

0.02956 sek.  optima cennik